Pokazywanie postów oznaczonych etykietą warzywa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą warzywa. Pokaż wszystkie posty

pizza wegańska. domowa.

Udostępnij ten wpis:
wpis sponsorowany


ostatni obiad przed Świętami. coś trzeba ustalić. lodówka co prawda wypełniona po brzegi, ale pomysł brak. I do tego perspektywa stania nad garami. jakby na Święta mało się gotowało.

stoję przed otwarta lodówką i wietrzę ją, obmyślając prosty, pożywny, zdrowy no i obowiązkowo smaczny obiad. smaczny także dla małych, grymaszących dzieci. a to oznacza wyzwanie.

nie chcę się narobić, ale nie chcę gotowców, to nie wchodzi w grę. proste. dlatego wybieram pizzę. jeśli jeszcze masz maszynę do chleba, która ma opcję przygotowani samego ciasta drożdżowego - pizza w zasadzie zrobi się sama. wiem, że to nie jest takie proste, gdy w domu jest alergik, ale o ile nie ma problemu z glutenem (a u nas nie ma, chociaż staramy się nie przesadzać), wegańska pizza niewiele różni się od tradycyjnej.


tradycyjnie ciasto na pizzę jest wegańskie: mąka, woda, oliwa, drożdże, sól i trochę cukru, ale niekoniecznie. gorzej z tym, co na pizzy. tutaj trudno ominąć ser, dlatego polecam ten wegański. to nie to samo, oczywiście, ale zapiekany sprawdza się znakomicie i nie ma specjalnej różnicy.




pizza wegańska

s k ł a d n i k i (2 średnie pizze):

- 500 g mąki pszennej
- 25 g drożdży
- 1 szkl. letniej wody
- 50 ml oleju lub oliwy
- 1 płaska łyżeczka soli
- 1 płaska łyżeczka cukru

+ składniki na sos (poniżej)

+ składniki na wierzch: czego dusza zapragnie. tylko trzeba kroić cienkie plasterki: papryka w różnych kolorach, oliwki, odparowany wcześniej szpinak i ser (najlepiej starty na tarce i najlepiej mozzarella, ale u mnie wegański)


w y k o n a n i e:


1. drożdże rozkruszyć, dodać cukier, rozgnieść, aż przybiorą płynną postać. potem dodać letnią wodę i olej.

2. dodać mąkę i sól; wymieszać i wyrabiać kilka minut (lub umieścić w pojemniku maszyny do chleba w kolejności najpierw płyny, potem sypkie i włączyć program "dough", ale kiedy ostatecznie ciasto przestanie się wyrabiać, wyjąć je, nie czekając, aż skończy się program)

3. ciasto wyrobione podzielić na 2 części. zrobić z nich kule, owinąć obie folią spożywczą i włożyć do lodówki na około 30 min.

4. przygotować składniki na pizzę. trzeba tylko pamiętać, by nie było za dużo, ciasto nie może namoknąć od wody, która wypłynie ze składników. a warzywa, które mają jej dużo, trzeba wcześniej przygotować (np. pieczarki trzeba wcześniej podsmażyć) lub w przypadku warzyw pokroić cienko.

5. sos pomidorowy przygotować wcześniej: odparować passatę dodaną do zeszklonej cebulki oraz dobrze doprawić ziołami, czosnkiem i przyprawami.

6. włączyć piekarnik i nastawić na 230-250*C (lub max).tuż przed pieczeniem włożyć pustą blachę, by się nagrzała.

7. wyjąć pierwszą kulę. ciasto cienko rozwałkować (najlepiej na papierze do pieczenia), nie musi być okrągłe jak od garnka, ale ma być rozwałkowane cienko.

8. posmarować sosem, nałożyć składniki równomiernie, ale nie za dużo.

9. przełożyć (z czyjąś pomocą, bo inaczej będzie to strasznie trudne) na rozgrzaną blachę, którą wyjąć należy z piekarnika.

10 piec przez 10 min. aż zarumienią się boki. to samo zrobić z drugą połówką lub zamrozić. jedna pizza nie jest bardzo duża, bo ciastu nie pozwalamy urosnąć, dzięki temu właśnie jest chrupiąca, nie mamy poczucie objedzenia się i przygotowanie trwa znacznie szybciej.


czasami jednak mamy ochotę na pizzę / dzieci jęczą o pizzę (niepotrzebne skreślić) a w domu nie ma składników ani ochoty na jej przygotowanie, można pójść do pizzerii, wiadomo. warto jednak wybrać dobrą, swojską pizzerię, taką jak np. w pizzerii Verona w Szczecinie (www.pizzaportal.pl). a gdzie Wy najczęściej jadacie pizzę: w domu czy na mieście? Macie ulubione pizzerie? Podzielcie się w komentarzach!

orientalna zupa z cukinii

Udostępnij ten wpis:
szaro i buro.
bardzo listopadowo. z deszczem w tle.
ciszą w ciepłym domu i równym oddechem śpiącego maluszka.

mama może odpocząć.
mama olewa fakt, że są na świecie inne mamy, które rzucają się w wir prac domowych, kiedy dziecko zaśnie.
gotują obiad, ścierają kurze, pucują podłogi i szorują prysznic.
a kiedy dziecko się budzi z uśmiechem gnają na plac zabaw/ spacer/ zakupy w ramach spaceru.
i mają niespożyte siły do samego wieczora, kiedy to rozkładają deskę do prasowania i idą spać dobrze po północy, a wstają bladym świtem.

mama chce trochę uciułać dla siebie z tego czasu, który w ciągu dnia ma głównie dla dziecka. dzieci.
i nie ma wyrzutów sumienia.

bo gdyby je miała, to by zwariowała. i nie potrafiła się cieszyć, że ma dzieci, wciąż podświadomie obwiniając je, że ukradły jej młodość/ karierę/ pracę/ bujne życie towarzyskie i tym podobne.

kiedy mała M. się obudzi na spokojnie zrobię tę zupę po raz drugi. była taka pyszna, że nie sposób nie zrobić "powtórki z rozrywki".
a ona taka prosta, szybka i taka optymistycznie zielona!

 

 

zupa krem z cukinii


zielona zupa krem z cukinii. w orientalnym stylu.


s k ł a d n i k i:

- 1 kg pokrojonej na niewielkie kawałki dojrzałej cukinii (bez gniazd nasiennych, ale ze skórką)
- 2-3 średnie cebule pokrojone w piórka
- 4 duże ząbki czosnku
- 1 puszka mleczka kokosowego
- 1 płaska łyżka przyprawy garam masala
- 1 łyżeczka mielonej kurkumy
- 1/2 łyżeczki oregano

- 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
- 1 kostka rosołowa ekologiczna/bio lub domowej roboty (opcjonalnie)
- sos sojowy/sól i pieprz (do smaku) (ja dodałam jeszcze szczyptę cukru)
- 2-3 łyżki oleju rzepakowego

w y k o n a n i e:

1. cebulę umieścić w dużym garnku i zeszklić na oleju.
2. dodać cukinię i 1/4 szklanki wody. dusić pod przykryciem, od czasu do czasu mieszając, aż warzywa zmiękną. to może trwać nawet pół godziny - w zależności od wielkości kawałków cukinii.
3. kiedy cukinia zmięknie nieco, dodać zmiażdżone ząbki czosnku. dalej dusić.
4. dodać puszkę mleczka kokosowego. zminimalizować ogień i dodać przyprawy i kostkę. dla każdego ilość przypraw może się różnić, więc zawsze należy próbować dań w trakcie ich gotowania.
5. kiedy zupa przestygnie, zmiksować na gładki krem.
6. podawać z keksem śmietany lub grzankami.

 

orientalna zupa z cukinii


podpis


 

 

 

 

Komentarze, które są tylko i wyłącznie reklamami, będą automatycznie kasowane.

Zapisz

Zapisz

zupa krem z cukinii - najlepsza, najtańsza i najprostsza

Udostępnij ten wpis:
boli mnie głowa.
zupełnie jak wczoraj i przedwczoraj.
zaczęłam nawet obwiniać o to pogodę: nie pamiętam bardziej depresyjnej

mamy prawie trzynastą a ja już ciupię druga kawę.

Maniula śpi snem sprawiedliwego, z niewinną miną aniołka,
który już zdążył zapomnieć, że coś mu dokuczało przed południem.
niestety na razie jesteśmy na etapie zgadywania, cóż to mogło być.
ewentualnie przyjmuję postawę: "dziś chyba tego nie odgadnę" i czekam, aż problem sam się rozwiąże.

i z reguły się rozwiązuje.

wczoraj powstała fantastyczna zupa krem z cukinii.
idealna na taką posępną, (literalnie) szarą pogodę.

z gatunku tych "czterej naj":

 - NAJlepsza
 - NAJprostsza
 - NAJtańsza
 - NAJszybsza

nawet dla tych (a może głównie dla tych), którzy nie czuję się zbyt pewnie w kuchni.
dla zabieganych, dla oszczędnych i dla tych, którzy jednak wolą swojski niż kupne.

zupa krem z cukinii1

ZUPA KREM Z CUKINII

s k ł a d n i k i:

- 1 kg cukinii (3-4 średnie cukinie)
- 1 średnia cebula
- 4-5 ząbków czosnku marynowanego (lub 1-2 ząbki świeżego)
- 1 kostka rosołowa BIO (lub 2 własnej produkcji: mocno odparowany wywar zamrożony w woreczkach do lodu)
- olej do podsmażenia
- 2-3 łyżeczki oleju z pestek dyni
- 1 łyżeczka przyprawy curry
- sól, pieprz
- 1/4 szklanki wody

w y k o n a n i e:

1. cukinię dokładnie umyć, odciąż obie końcówki, wydrążyć pestki, pokroić w większą kostkę.
2. cebulę obrać i posiekać. Zeszklić na oleju, dodając nieco soli.
3. cukinię podsmażyć (także posolić). dodać czosnek, kostkę i wodę. dusić pod przykryciem do miękkości.
4. po przestudzeniu zblendować. rozcieńczyć zupę wodą do uzyskania porządanej gęstości.
5. doprawić pieprzem i curry oraz olejem z pestek dyni (można dosolić, jeśli dodana wcześniej sól to dla Was za mało).
6. podawać z keksem gęstego jogurtu/śmietany lub grzankami.

zupa krem z cukinii2

zupa krem z cukinii3

podpis

pomidorowa jakiej nie znacie

Udostępnij ten wpis:
bez pomidorów świat byłby smutny.
wołałby rozpaczliwie o wynalezienie czegoś, co będzie pomidorem.

czy polska kuchnia jest pomidorowa?
na swój polski sposób.

najprostsza sałatka z pomidorów i cebulki
nieodłączny element kanapek (kanapka dzieciństwa: chleb z masłem i pomidorem).
fasolka po bretońsku (a taka polska jest, przecież!),
w postaci koncentratu pomidory lądują nierzadko w bigosie.
zawłaszczyliśmy sobie węgierskie leczo i spolszczamy je dodatkiem obsmażanej kiełbasy.
ale wszystko przebija polska "pomidorówka".
w chudym czasie przygotowana z kostki rosołowej i koncentratu i tak był ulubioną zupą dzieci.
i nadal jest.

co potwierdza moje małe Jagodzionko.

najlepsza ze świeżych pomidorów, z kawałkiem gotowanego mięsa, z makaronem i warzywami.
w chorobie - zaraz po rosole - u rekonwalescenta pojawia się właśnie zupa pomidorowa z ryżem. tak delikatna, że człowiek unosi się w powietrzu po jej zjedzeniu.

obecnie jednak, kiedy w Polsce tak popularna stała się kuchnia włoska, pomidory wręcz opanowały nasze stoły.
te domowe, oczywiście.
studenckie potrafią nadal straszyć obecnością zupa instant, czy w najlepszym - chociaż droższym - razem daniami na wynos.
kuchnia włoska pokazała nam pomidorowe sosy czy różne sałatki z udziałem pomidorów (np. caprese).

teraz również zaczynamy eksperymentować z zupami. nawet tymi klasykami, jak pomidorowa.
uwielbiam pomidorową mojej mamy. bardzo prosta z kluskami lanymi lub kładzionymi na skrzydełkach.
tym razem chciałam spróbować czegoś innego.

tutaj - jak zwykle - zainspirowana wyglądem i składnikami, postanowiłam zrobić
zupę pomidorową krem z bazylią na mleczku kokosowym.
cudowna. nieskomplikowana i całkiem szybka w przygotowaniu.
jeśli obawiacie się mdłego smaku mleczka, zapewniam, że jego nuta jest naprawdę bardzo delikatnie wyczuwalna. dzięki imbirowi lekko kwaskowa, charakterna lecz nie ostra. bazylia świetnie zupę aromatyzuje i... nie czarujmy się: tutaj naprawdę trzeba ją przetrzeć przez sito, ale trwa to bardzo krótko.

zupa pomidorowa z mleczkiem kokosowym


s k ł a d n i k i:

1 łyżka masła
1 łyżeczka oliwy z oliwek lub oleju roślinnego
1 liść laurowy
1 średnia marchewka, pokrojonej w dość grube plasterki
1 nieduża cebula, pokrojona w kosteczkę
1 mały ząbek czosnku, pokrojony na plasterki
2 cm kawałek imbiru, pokrojony w plasterki
1 łyżka mąki pszennej
5 średnich pomidorów, pokrojone na kawałki (można zastąpić tymi z puszki)
duża garść listków bazylii
250 ml mleczka kokosowego
szczypta cukru, sól i świeżo zmielony czarny pieprz

w y k o n a n i e:

1. w garnku rozpuścić masło z oliwą i dodać liść laurowy.
2. kiedy zacznie wydobywać się jego zapach, dodać marchewkę i smażyć ok. 2 min. dodać szczyptę cukru i sól. dusić przez 5 min.
3. do garna wrzucić cebulę, czosnek i imbir. dalej dusić przez kolejne 5 min. po tym czasie dodać mąkę i wymieszać. podgrzewać około minuty ale nie rumienić jej.
4. dodać pomidory pokrojone na kawałki, wymieszać i gotować pod przykryciem pół godziny, od czasu do czasu mieszając. doprawić solą i pieprzem.
5. po tym czasie wyjąć liść laurowy i dodać lekko posiekane liście bazylii i zmiksować na gładko.
6. dodać mleczko kokosowe, wymieszać i przetrzeć przez sito. zagotować.
7. podawać z ulubionymi dodatkami: niewielkie grzanki czosnkowe czy kleks zimnej śmietany lub jogurtu.

zupa pomidorowa z mleczkiem kokosowym

 

podpis

słodki hit jesieni - bułeczki dyniowe.

Udostępnij ten wpis:
zdecydowanie powinnam wrócić do tematu "dań kamuflażu".
tym razem dynia podpadła mojemu eR, chociaż nie wiem, doprawdy, czym.

inna rzecz, że naprawdę chodziły za mną wypieki z dynią.
takie, które wpisywałyby się w jesienną aurę, panującą na zewnątrz.
jabłonie w sadzie wciąż zielone, pachną już jabłkami.
słońce już też jesienne. i dynia na blacie szczerzy się do mnie.
chociaż powietrze coraz bardziej rześkie z rana, jego zapach przywołuje najlepsze wspomnienia: lśniące kasztany, kolorowe liście, grzyby, jak namalowane.

siadam z pachnącą cynamonem bułeczką z powidłami i aromatyczną kawą na kanapie. przykrywam kocem i sięgam po książkę.

Mysia-Gęsia śpi, nabiera sił na popołudniowe szaleństwa.

uśmiecham się na myśl, że w tym samym momenci, eR. sięga po taką właśnie bułeczkę w pracy. i myśli o nas.

a może w biegu pochłania ją i przez myśl przebiega mu tylko: "tego mi było trzeba".
nie wie jednak, że była w niej dynia.
i niech tak zostanie...

idealny, prosty przepis z dynią w roli głównej, podrasowaną cynamonem i kwaskową nutą powideł śliwkowych. cudowny, jesienny kolor i smak. bułeczki są puszyste jak na spory udział dyni. jedna spora bułeczka idealnie zastąpi nam typowe ciacho do kawy i zaspokoi nasz głód na słodycze. a ma tylko 148 kcal.

dyniowe bułeczki drożdżowe z powidłami

jesienne dyniowe bułeczki drożdżowe z powidłami
inspiracja stąd

s k ł a d n i k i (na 11 bułeczek) :

- 2,5 szklanki mąki pszennej
- 10 g drożdży suchych
- pół szklanki mleka
- 3/4 szklanki puree z dyni*
- 3 łyżki masła, roztopionego
- 1 łyżeczka cynamonu
- skórka otarta z 1 pomarańczy
- 4 łyżki cukru
- 1/4 łyżeczki soli

+ 3/4 szklanki powideł śliwkowych

w y k o n a n i e:

- należy pamiętać, by wszystkie składniki miały temp. pokojową.
- drożdże wymieszać z przesianą mąką.
- dodać resztę składników, wyrabiać, aż będzie miękkie i elastyczne.
- odłożyć w misce przykrytej ściereczką w ciepłe miejsce aż podwoi objętość (ok. 1,5 h). po tym czasie odgazować (uderzyć w nie) i krótko wyrobić.
- ciasto podzielić na 10 części. każdą rozpłaszczyć, nałożyć pełną łyżeczkę powideł i zalepić. złączeniem do dołu umieścić w wyłożonej papierem do pieczenia formie (u mnie tortownica). kolejne bułeczki układać w niewielkich odstępach od siebie, by w trakcie pieczenia "przytuliły się".
- piec przez 30-35 min. w 195*C.

* puree z dyni robię na dwa sposoby:
1) dynię obieram (lub nie, jeśli mam hokkaido), wydrążam środek z pestkami i kroję na mniejsze części. piekę je w 180*C przez ok 90 min a natępnie miksuję.
2) dynię obieram (lub nie, jeśli mam hokkaido), wydrążam środek z pestkami i kroję na średniej wielkości kostkę. duszę na gazie z niewielką ilością wody (by się nie przypaliła) do miekkości. następnie blenderuję.
sama ciasto przygotowałam w maszynie do pieczenia chleba:
składniki umieszczamy w maszynie w kolejności: płynne, sypkie, drożdże i włączamy program "dough". potem postępujemy jak w przepisie.

dyniowe bułeczki drożdżowe z powidłami

v

dyniowe bułeczki drożdżowe z powidłami

dyniowe bułeczki drożdżowe z powidłami

dyniowe bułeczki drożdżowe z powidłami

podpis

kremowa marchewka z pomarańczą

Udostępnij ten wpis:
lato w pełni.
upał.

i wilgoć w powietrzu (oddychać się nie da).

ale poza tym - papierówki, brzoskwinie, śliwki, maliny, porzeczki, borówki amerykańskie...
i to wszystko na wyciągnięcie ręki.

proces twórczy w toku. nowe przepisy, nowe pomysły.
i Mała Mysia-Gęsia, która kibicuje przetworom bulkającym na gazie,
z zafascynowaniem ogląda brzęczące i migoczące w słońcu słoiki.

na taki intensywny dzień - coś prostego, a jednocześnie pysznego.
zupa krem z marchewki z pomarańczą

taka prosta.
kiedy myślę o jej składzie, wydaje mi się, że to zupa na czas kryzysu.
tymczasem jej smak jest wyśmienity!

jest prosta, błyskawiczna, sycąca i naprawdę pyszna.

zupa krem marchewkowa z pomarańczą

zupa krem marchewkowa z pomarańczą
s k ł a d n i k i:

- 5 dużych marchewek
- 1 cebula
- łyżka masła
- ok. 500 ml wody
- sok z dużej pomarańczy
- sól, pieprz, curry

w y k o n a n i e:

- obrać marchewki i pokroić w plasterki; cebulę posiekać.
- w garnku rozpuścić masło i wrzucić cebulę. lekko zeszklić i dodać marchewkę. niech się przyrumieni. kiedy poczujemy jej zamach, będzie do oznaka, że należy dodać gorącą wodę.
- gotować, aż marchewka będzie miękka.
- całość zmiksować na gładki krem. dodać sok z pomarańczy oraz doprawić szczyptą curry, solą i pieprzem do smaku.

zupa krem marchewkowa z pomarańczą


zupa krem marchewkowa z pomarańczą

zupa krem marchewkowa z pomarańczą


 

podpis

białe leczo na tle pewnego uzależnienia

Udostępnij ten wpis:
pół miesiąca człowiek zamartwia się, czy na Święta ma to, czy ma tamto, czy zdąży z tym czy tamtym, czy pamięta o tym i siamtym.  i wszystko dla tych dwóch dni.

i tak mu zejdzie. aż - całkiem nieoczekiwanie - przyjdą Święta. tak wyczekiwane.

a kiedy przychodzą, człek tylko czeka, żeby już sobie poszły. im szybciej, tym lepiej. chociaż to zaledwie dwa dni.

wszyscy mają już dość jedzenia, sałatka jarzynowa wychodzi bokiem, a ciasto czyje się po brewki. siódma kawa zamulania przy białym obrusie, który w drugim dniu już raczej nie taki biały, a łaciaty. w tle szumi telewizor, słychać brzęczenie szklanek. nie wiem, czemu. wszyscy zawsze siedzą przy stole, ale ktoś nieustannie zmywa, by nie brakło szkła.

dwie doby. 48 h. i trzeba w nich zmieścić śniadanie, obiad z rodziną jedną i drugą, wujostwo na kawie, babcie też. a przecież nie wypada tak wpaść i wypaść. a przecież wypada.

chociaż wypaść to mogło jajko z koszyczka.

dzisiaj wypadło leczo. zaległe. | to znaczy wróć: zaległy jest przepis, bo po Świętach, dwa problemy: człowiek ma jedzenia dość, a lodówka pełna.

białe leczo


białe leczo

s k ł a d n i k i:

- 4 małe białe kiełbaski (parzone)
- 3 białe papryki
- 2 małe cukinie (lub jedna średnia)
- 2 duże pomidory (najlepiej malinowe)
- 1 śmietanka 18%
- sół i pieprz świeżo mielony do smaku

w y k o n a n i e:

- białą kiełbasę kroimy w półplasterki i podsmażamy w garnku.
- papryki kroimy w kostkę (bez gniazd nasiennych) i dorzucamy do podsmażonej już kiełbasy
- cukinie obieramy i kroimy w półplasterki. wrzucamy do garnka, kiedy papryka będzie półmiękka.
- uprzednio sparzone pomidory obieramy ze skórki i kroimy na małe kawałeczki. dodajemy gdy cukinia zmięknie.
- kiedy wszystko się podgotuje dodajemy śmietankę. podgrzewamy aż "zabulgocze". przyprawiamy do smaku.

białe leczo


białe leczo


białe leczo


białe leczo




Z pamiętnika MM


refleksja pt.: "Dziecko uzależnione od matki czy matka od dziecka?"


Nie zapomnę tego widoku: Pierwszy września. Matka odwozi dziecko do pierwszej klasy. Zdenerwowana mocno. Dziecko też, ale na jego twarzy maluje się coś jeszcze - zaciekawienie. Matka trzyma dziecko za rękę i cały czas coś do niego mówi. Ono potakuje, ale myślami jest już wśród rówieśników. Odważnie, choć jeszcze zerkając w stronę mamy podchodzi do innych dzieci. Drzwi zamykają się, kiedy po pierwszym dzwonku pani wchodzi do klasy. Zza drzwi dochodzi głos nauczycielki tłumaczącej dziatwie, że kiedy jakiś dorosły będzie wchodzić do klasy, mają wstać i chórem powiedzieć "dzień dobry". Dzieci ćwiczą: słychać szuranie krzeseł przy wstawaniu i jeszcze nierówne "dzień dobry". Matka siada na ławeczce w korytarzu. Uśmiecha się dumna jak paw. Czeka na przerwę, by zobaczyć się ze swoim "maleństwem". Po 40 minutach rozlega się dzwonek. Dzieci wybiegają z klasy. "Maleństwo" także, już w towarzystwie dwóch koleżanek. Pani zaskoczona widokiem mamy, pyta, czy coś się stało, czy może zapomniała czegoś przekazać swojemu dziecku. Nie, skąd, ona poczeka tutaj na nie, aż skończy lekcje. Potem wspólne zakupy i do domu. Uśmiecha się. Nauczycielka z zakłopotaniem tłumaczy, że nie może tak czekać. Trzeba iść dalej, oddać się innym obowiązkom... Nie, absolutnie! Ona sobie znakomicie radzi... Poza tym dziecko jej potrzebuje, a pani nauczycielka jest jeszcze młoda i nie rozumie tej więzi dziecka z matką. Ale proszę pani, tłumaczy wychowawczyni "Maleństwa", tu nie chodzi o panią, ale o dziecko. Trzeba mu umożliwić rozwój samodzielny, pozwolić wybierać, ostrzegać, ale też pozwolić się czasem sparzyć i czegoś nauczyć. Pani nie może tu zostać. I wtedy zaczyna się histeria. Kobieta początkowo walczy spokojnie, potem podnosi głos a kończy na rzewnych łzach i spazmatycznym płaczu. Nauczycielka prowadzi ją do kuchni, by podać jej wodę. Niech ochłonie. Ale sceny powtarzają się jak deja vu dzień w dzień, jakby poprzednie nie miały miejsca.




[caption id="" align="aligncenter" width="300"] źródło[/caption]

           Odkąd zostałam mamą bardzo często zdarza mi się patrzeć na inne kobiety i zastanawiać czy i one są mamami, jeśli tego na pierwszy rzut oka nie widać. A jeśli widać, obserwuję je. Często oglądając takie nadskakujące ze wszystkim mamy od razu mierzę się z pytaniem: Czy i ja tak będę cudować z dzieckiem? Czy i ja będę nadopiekuńcza?


        Nadopiekuńczość jest już sklasyfikowana przez psychologów jako problem natury psychicznej u matki. A kształtuje się on w konsekwencji jej problemów osobistych. Tu wyróżnia się neurotyczną osobowość, trudności prokreacyjne, wcześniejszą utratę dziecka, jedynactwo, zaburzone relacje małżeńskie, utratę partnera, samotne macierzyństwo, skłanianie matki przez męża lub członków rodziny do usunięcia ciąży. Nie można także pominąć przekazów międzygeneracyjnych - mimo że kobiety wychowywane przez nadopiekuńcze matki zwykle negatywnie oceniają ten styl wychowawczy, często powielają go we własnej rodzinie (Kornatowska, 2004). Słowem: bardzo wiele czynników może spowodować w kobiecie takie nadopiekuńcze tendencje. Czy zatem istnieje szansa, że ja sama uzależnię się od dziecka? Cóż, raczej nie. Ale nawet jeśli ktoś doświadczył wyżej wymienionych - należy tylko (chociaż dla niektórych to "aż) do grupy ryzyka, nie muszą one determinować nadopiekuńczości!




[caption id="" align="aligncenter" width="558"] źródło / ps. wygląda jak moja mała Mysia-Gęsia za pół roku[/caption]

           Cóż za nazwa! Bardzo pobłażliwa, chociaż jest to postawa nawet - odważę się napisać - niebezpieczna. Dla kogo? Na pewno dla dziecka. A dla matki - destrukcyjna. Oczywiście za ewentualne problemy emocjonalne dziecka wynikające z postawy matki odpowiadają "inni" - cały świat może być winny, ale nie ona. Ona chce dobrze...


           Wieczny lęk o latorośl, fanatyczna wręcz opieka (a może nawet ochrona), zaabsorbowanie dziecka swoją osobą, co powoduje efekt "zaciskających się kleszczy" a także rozpieszczanie dziecka to typowe "objawy". Matka musi kontrolować całe życie swojego potomka, wiedzieć wszystko o jego znajomych i środowisku w jakim bywa. Jeśli czegoś nie wie, wpada w histerię - strach o dziecko jest najsilniejszym bodźcem. Poza tym rodzicielce nie wystarcza fakt, że dziecko jest jej całym światem. Oczekuje, że ona jest nim dla swojego dziecka. Jakże bywa rozczarowana, kiedy dziecko chce samodzielnie (ona czyta: bez jej pomocy) coś zrobić. Cokolwiek. Choćby kupić batonika. Wróć: matka zdążyłaby wkroczyć do akcji zanim dziecko wypowiedziałoby słowo "batonik". Przecież te szkodzą zębom dziecka. Nawet jeśli ma ono już samo o nie dba. Czasem jednak dzieje się odwrotnie: zamiast prób wyswobodzenia się spod tego reżimu matczynej opieki - w dziecku rozwija się postawa roszczeniowa. Domaga się pomocy przy najprostszych czynnościach. Środowisko jednakże będzie go chciało naprostować. Niemniej jednak zanim się to stanie, dziecko, które później będzie nastolatkiem będzie osobą aspołeczną ("wolisz ich towarzystwo niż moje?!"), kompletnie nieprzystosowaną do życia, niesamodzielną ("daj, zrobię to za ciebie"), w dodatku pozbawioną szacunku wobec wielu wartości jak praca ("usiądź, nie męcz się, ja to zrobię"), pieniądze ("oczywiście, kochanie, a ile potrzebujesz?"), ludzie starsi ("to nie twoja wina, to ta pani była nie w porządku") i tak dalej. Nie trzeba chyba wspominać, że dziecko w życiu dorosłym nie będzie umiało stworzyć poprawnych relacji w związku (wieczne porównania: "mamusia to, bo mamusia tamto...") i najprawdopodobniej samo będzie nadopiekuńcze wobec swoich dzieci.




[caption id="" align="aligncenter" width="442"] źródło[/caption]

         Zakładając, że dziecko chce się wyzwolić spod jarzma matki, mamy praktycznie 100% pewność, że matka zasunie tekstem z cyklu: "Jak możesz mi to robić?! Przecież ja dla ciebie poświęciłam wszystko!" i ten szantaż emocjonalny wraz z zawodzącym płaczem towarzyszy dziecku nieustannie przy najmniejszej próbie wyzwolenia. Jeśli jednak jakimś cudem założy rodzinę i nie będzie powielało wzorca nadopiekuńczego rodzica, na pewno będzie się zmagało z atakami na drugą połówkę, nękaniem wizytami, telefonami, kontrola czy nawet ingerencja w życie intymne.




[caption id="" align="aligncenter" width="301"] źródło[/caption]

          Problem wydaje się odległy - wszystkim nam jawi się jako przewartościowanie matczynej miłości i zamienienie jej w koszmar dzieciństwa, który wlecze się jak smród przez całe życie. Tymczasem badania wykazują, że bardzo wiele matek można określić mianem nadopiekuńczych. Oczywiście nie w tym samym stopniu i nie zawsze w tak zaawansowanym. Lęk o dziecko, chęć zrobienia za niego wszystkiego czy pragnienia "uchylenia u nieba" jest naturalne. Podejrzane byłoby, gdyby tych pragnień nie było. Rodzice nie tylko wychowują i dbają o rozwój fizyczny, intelektualny i duchowy dziecka, ale także zmagają się lękiem o nie. Ale, jak podkreśla Małgorzata Osipczuk bycie rodzicem wymaga ciągłej konfrontacji z własnym lękiem o bezpieczeństwo dziecka, ale zdrowy rodzic przyjmuje do wiadomości, że nie jest w stanie uchronić go przed każdym zagrożeniem. Wie też, że dziecko aby się wzmocnić potrzebuje pewnej dawki stresu, wyzwania, czasem ryzyka, a przede wszystkim samodzielności w myśleniu i działaniu. Naturalnym jest też, że z każdym rokiem powinno oddalać się od rodziców a rodzica zadaniem jest powstrzymywać się od odruchowej pomocy i opieki, ograniczać własną ingerencję wraz z wiekiem dziecka (Osipczuk, 2007).


 

Bibliografia:
Konratowska I., Matki nadopiekuńcze, "Niebieska Linia", 2004, nr 2.
Osipczuk M., Nadopiekuńczość rodzicielska, www.psychotekst.pl, 2007.

 

odpocząć od smażonej ryby - gulasz rybny

Udostępnij ten wpis:
mysia śpi. śpij i ty.

ale nie mogę. boję się. czego? wilka złego. a gdzie on jest? za lasem...

no to idź spać.

a ja się buntuję. piąta kawa przed południem, ale mnie to jeszcze nie zastanawia. po powrocie do domu może nie zastałam stajni Augiasza, ale jednak z perspektywy weekendowej nieobecności w domu, kurz bardziej rzuca się w oczy. bardziej niż kawa, która już nie działa.

dziś ryba. inna, bo w gulaszu. jak ktoś, ja ja ma "do wyrzygania jeden krok" na myśl o smażeniu po raz n-ty ryby, polecam. czy "śmierdzi" rybą? cóż, u mnie w domu od zawsze jadało się ryby pod wieloma postaciami i ja ryby lubię, więc nie wiem, czy gulasz ma ten specyficzny zapach. jednak w domu nie znać, że ryba jest na obiad, a danie jest lekkie.

/przepis zainspirowany tym/

gulasz rbny


papier_1 - Kopia - Kopia (7) - Kopia papier_1 - Kopia - Kopia (8) - Kopia


gulasz rbny


gulasz rbny



 

Z pamiętnika MM

refleksja na temat... początku. 

Zapewne niejedna z nas zastanawiała się jak ten dzień będzie wyglądał, kiedy zobaczy słynne “dwie czerwone kreseczki”. Czy przez te kilka sekund mocniej zaświeci słońce, czy na niebie rozbłyśnie błyskawica, czy jednak będzie to bardzo ponury, szary a przy tym nijaki dzień? Miałaś się obudzić natchniona intuicją, że oto mały człowiek zaczyna się w tobie rozwijać? Mąż podczas testu miał cię trzymać z rękę albo z wyczekiwaniem czekał w salonie, chodząc nerwowo i obgryzając paznokcie?


Najczęściej jednak rzeczywistość daleka jest od realizacji naszych oczekiwań. Ja tego dnia obudziłam obudziłam się jakoś bez przekonania. Podreptałam do łazienki na pamięć i w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że przecież miałam zrobić test. Nie wiem, czego oczekiwałam po sobie w takiej chwili, nie przewidziałam swojego zachowania w wariancie “dwie czerwone kreseczki”, ale pamiętam ten skurcz w żołądku. Przecież chciałam być w ciąży. Może nie było oficjalnego “starania się”, ale jednak oboje z eR. wiedzieliśmy, co nam “groziło”. Miałam się cieszyć, tak? A tymczasem zdenerwowanie wzięło górę. Umownym znakiem z eR. miał być telefon. Jeśli przed 8 zadzwonię, to prawdopodobnie właśnie z taką wiadomością. Wypowiadając magiczne “jestem w ciąży” czułam się, jakbym właśnie wymawiała irracjonalne “jestem kosmitką”. “No to super”, usłyszałam po drugiej stronie. Czyżbym wyczuła jednak nutkę zdenerwowania? “Pogadamy jak wrócę”.

Wdech i wydech, wdech i wydech. Serce przestało łomotać, oddech się uspokoił, a ja wciąż czułam się dziwnie, jakbym pod przysięgą zeznała, że naprawdę któraś gałąź drzewa genealogicznego wybiega poza naszą planetę.

Nie, nie zostawiłam sobie “na wieczną pamiątkę” próbki moczu, dowodu na obecność rozwijającego się we mnie dzieciątka. Wydaje mi się to dużą przesadą.

Po południu do domu wrócił poddenerwowany eR. Dotknął mojego brzucha, jakby od wczorajszego wieczora nabrał mocy i mógł go porazić. Przytulił mnie i powiedział: “Bardzo się cieszę. Naprawdę”. A po chwili dodał, uważnie mi się przyglądając: “Rzeczywiście jakoś inaczej wyglądasz… Tak jakby trochę ci brzuch już urósł.”

Tej nocy nie było seksu. Hormony podpowiedziały mi, że powinnam się obrazić.

 

podpis

rozgrzewająco - zupa krem pomarańczowa

Udostępnij ten wpis:
pomarańczowo mi. bez pomarańczy.

jak słoneczny dzień bez słońca, które grzeje. ciepłe światło pada na blat mojej kuchni. łaskocze moje dobrze schowane pokłady nadziei. a ta wychodzi i łasi się do moich nóg.

Jagódka uczy się korzystać z własnego głosu. po mamie. i piszczy.

odpędzam nadzieję nogą. dziecko piszczy jak mu dobrze, jak mu źle, jak jest głodne i rozbawione. nie piszczy tylko jak śpi i je. nerwowo włączam piekarnik. uprę się i zrobię tę zupę. i to właśnie taką, jak zaplanowałam, z pieczoną papryką.

dziecko zasnęło. zupa mogła powstać.

zupa pomarańczowa


krem pomarańczowy (marchew, papryka i pomidory)

składniki:

  • 1 litr bulionu warzywnego

  • 4 średnie marchewki

  • 3 papryki (u mnie hiszpańskie, podłużne: dwie czerwone, jedna żółta)

  • 1 puszka pomidorów + 1 łyżeczka koncentratu pomidorowego

  • sól, pieprz


wykonanie:

  • rozgrzać piekarnik do 200*C i piec papryki (bez gniazd nasiennych, z odrobiną oliwy), aż lekko poczernieją. gorące włożyć do woreczka foliowego na 5 minut (to pozwoli na oddzielenie skórki od miąższu).

  • do gotującego się bulionu dodajemy umyte, obrane i pokrojone w talarki marchewki.

  • pod koniec gotowania (kiedy marchew będzie prawie ugotowana) dodać obrane ze skórki papryki.

  • dodajemy pomidory w myśl zasady: w kwaśnym nie ugotujesz, więc czekamy, aż wszystko będzie całkiem miękkie.

  • miksujemy na gładką masę bez grudek.

  • doprawiamy wg uznania, idealnie do niej pasują małe grzanki lub świeży koperek.


zupa pomarańczowa


podpis

 

 

 

muffinki z selerem i orzechami - kamuflaż dla warzyw

Udostępnij ten wpis:
R. (między jednym a drugim kęsem): ... smaczne te twoje muffinki.

M. (cała w skowronkach): naprawde?! cieszę się!

po chwili.

M. (z wahaniem) : a wiesz z czym są?

R. patrzy pytająco.

M. : z selerem i orzechami...

widzę jak szczęka R. przestaje pracować i zastyga.

po kilku sekundach.

R. (kontynuuje żucie) : hm. nie pamiętam, żeby tak smakował seler... pycha!

sytuacja z cyklu: walka o warzywa za wszelką cenę. jak z dzieckiem. tym razem się udało. powyższa rekomendacja powinna wystarczyć. mnie one także bardzo smakowały.

z tą różnicą, że ja seler bardzo lubię, a mój R. - wprost przeciwnie.

 

muffinki seler orzechy

 

papier_1 - Kopia (8) - Kopia

podpis

 

zupa schabowa. na jesienną pogodę

Udostępnij ten wpis:
na jesienną pogodę coś, co sprzątnie z lodówki resztę niedzielnego schabu.

i zamieni go w delikatną, kremową zupę. łagodną w smaku, ale przywołująca najlepsze wspomnienia.

moja specjalność: nadawanie "resztkom" nowego wymiaru. daję im nowe życie. a one kwitną w nim niczym najpiękniejsze kwiaty, które jesień już zdążyła zabrać. pozostały czerwone pelargonie, czekające na silny przymrozek.

zupa schabowa, czyli jak nazwa nie dorównuje smakowi.

zupa schabowa


papier_1 - Kopia (7)

 

miesna


rozmaryn


podpis

warzywna inaczej. i jak nie urodziłam w terminie.

Udostępnij ten wpis:
termin porodu.

teoretycznie: dziś z brzucha wyskoczy dzidziuś. w bólach i cierpieniu, ale jednak.

praktycznie: 4% kobiet rodzi dokładnie w terminie, więc w zasadzie jest wysokie prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że nie znajdę się wśród tych szczęśliwych wybranek losu, które rodzą dokładnie wtedy.

teoretycznie: skoro tak niewielkie jest prawdopodobieństwo urodzenia w terminie, mogę ze spokojem ducha pojechać na zakupy tak, jak robiłam to na dwa dni przed terminem.

praktycznie: wszyscy (na czele z Moim eR) radzą nie wychodzić z domu i leżeć. i ograniczyć wypełnianie obowiązków domowych do regularnych posiłków (koniecznie nieskomplikowanych, łatwych i szybkich w przygotowaniu!) i bywania w toalecie. co najwyżej zaleca się przyjemną lekturę lub lekkie "odmóżdżenie" za pomocą tv.

teoretycznie: powinnam się cieszyć z układu, w którym wszyscy jak mogą, nadskakują i wyręczają.

praktycznie: po dwóch-trzech godzinach tracę cierpliwość do nic-nie-robienia.

 

skoro ani w teorii, ani w praktyce zakupy nie wchodzą w grę, obiad nie ma prawa powstać na czas. a jednak może. tylko trochę w sercu (a może w żołądku bardziej) ściska, że o tej porze roku sięga do zamrażarki. po warzywa.

 

ta zupa jest właśnie na taki awaryjny przypadek: przygotowuje się ją błyskawicznie, jest nieskomplikowana a jednak bardzo smaczna. nawet jeśli oparta na mrożonych warzywach.

 zupa warzywna


 

 

podpis

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia