Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z pamiętnika młodej matki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z pamiętnika młodej matki. Pokaż wszystkie posty

o diecie alergika oraz o tym, jak zostałam Panią Detektyw

Udostępnij ten wpis:

kiedy dowiadujesz się, że twoje dziecko ma alergię pokarmową (i to nie tak, że tylko marchewka, więc wystarczy się jej nie tykać) i musisz odstawić na bok ogromną grupę produktów, wydaje ci się, że to taki mały koniec świata. w najlepszym wypadku będzie to burzliwa rewolucja.


i tak mała Buńka została alergikiem. musieliśmy z dnia na dzień odstawić mleko i przetwory mleczne. no i uważać na produkty ukrywające nabiał.

niestety o ile wyrok zapada jeszcze w niemowlęctwie i dziecko po prostu nie zna smaku "mleka od krowy", o tyle dla dziecka trzyletniego może to naprawdę trudne. zwłaszcza - jak Bu - uwielbia jogurty.

u nas na szczęście to tylko pół roku. no i aż. bo z jednej strony wiem, że kiedyś wrócimy do krowy, ale też pół roku to nie dwa tygodnie, żeby odstawić na bok i nie przejmować się brakiem wszystkiego, co dobrego w nabiale. tutaj już nie ma, że boli, ale trzeba skądś wziąć wapń i białko.

alergia

alergia na mleko - co to jest i czym to się je?


jest to po prostu uczulenie na składniki białkowe mleka krowiego (kazeinę, laktoalbuminę, laktoglobulinę). alergik musi całkowicie zrezygnować z mleka i jego przetworów. różnie sytuacja wygląda u dorosłych, a inaczej u dzieci. tak poważną alergię musi mieć na oku lekarz alergolog.

zwróćmy uwagę, że dieta, która wyklucza krowie mleko z powodu alergii, musi wykluczać z niego też mleko kozie, owcze i bawole. to wszystko ssaki, więc ich mleko jest praktycznie identyczne. chyba, że mamy informację potwierdzoną badaniami i diagnozą, że wolno nam pić mleko kozie czy owcze (oraz przetwory z nich).


jak wskazują niszowe artykuły oparte na badaniach (chociaż jednak niepopularne z powodu "mlecznego lobby"), to mleko krowie szkodzi. głównie kobietom. do jednego z artykułów napisanego dość przystępnie odsyłam [TUTAJ]. a najprostsza logika mówi: krowa pije mleko krowie, owca - owcze a koza - kozie. niemowlęta piją mleko matki. a później się je odstawia. i cześć pieśni. nie wchodzę głębiej w rozważania, bo już widzę tę dyskusję... mimo wszystko sądzę, że dieta - na którą i my z eR. jesteśmy trochę "skazani", by Buńce nie było przykro i byśmy mogli jeść wszyscy to samo - wyjdzie nam wszystkim na dobre i wiele z jej elementów zostawimy na stałe.

a, no i żeby było jasne: alergia na mleko nie ma nic wspólnego z nietolerancją laktozy, która jest cukrem mlecznym. i można ją wyizolować. w ten sposób na rynku pojawiły się produkty bez laktozy. tutaj jednak chodzi o białka mleka. a alergia na nie nie uznaje kompromisów: obróbka termiczna niczego tu nie da.

ok. czyli co zasadniczo odpada?
mleko, oczywiście. jogurty, kefiry, maślanki, śmietana, zsiadłe mleko, serki wszelkiej maści, sery żółte i twaróg, serki do smarowania, masło (chyba, że jest klarowane), mleko w proszku i wszystko, co chociaż w nazwie ma "mleczne" (od czekolady po ciastka)

zastąpić mleko


jak wiadomo mleko i jego przetwory dostarczają dziecku głównie białko i wapń. i na tym się skupiam. co prawda w jogurtach są też bakterie, które usprawniają florę przewodu pokarmowego. można spiąć poślady (a przede wszystkim portfel) i kupować jogurty roślinne z bakteriami (lub większe ekstremum: robić je samemu; kto próbował, ten wie, o czym mowa). ale od czasu do czasu nie zaszkodzi podać dziecku probiotyk czy jakąś śliwkę, by wszystko tam sprawnie funkcjonowało.

w jaki sposób możemy zastąpić te produkty? - białko nie jest tak trudno dostarczyć. można podać więcej drobiu, ale ja wolę wersję: więcej ryb. natomiast wapń to inne para kaloszy...

no to lecimy: białko

- drób (wszelkiego rodzaju, ale najwięcej ma go kurczak i indyk, sama wolę indyka, bo niełatwo do nafaszerować "szajfstwem" tak jak te bidule-kurczaki)

- jajka (nie sięgajmy, po tzw. trójki. już "jedynki" dostaniemy w Bierdrze i to dość tanio. ostatnio nawet "eco" - czyli "zerówki" tam były)

- ryby - głównie pstrągi, łosoś, sardynki i i tuńczyk (nie ma się co bać puszek, o ile serwujemy ich codziennie, a od czasu do czasu), wybierajmy też ryby dość tłuste, np. makrelę (jeśli kupujemy filety, to ze skórą, bo to pod nią jest najwięcej dobroczynnego tłuszczu!) i morskie, dzięki temu dostarczymy dziecku jod.

- orzechy i nasiona - nerkowce, włoskie, ziemne oraz pestki dyni czy słonecznik - super sprawa. można zrobić zdrowe batoniki. nie zapominajmy o migdałach, które dodatkowo mają w sobie kwasy jednonienasycone.

- rośliny strączkowe - fasola, soczewica, ciecierzyca, groch... pamiętajmy tylko o odpowiednich przyprawach, by dziecku nie dokuczały wzdęcia i gazy.

- kuskus - dzięki temu, że jest z pszenicy durum zawiera 2x więcej białka od naszej rodzimej pszenicy.

- wołowina - dużo białka, ale nie musimy nią dziecko szprycować, bo jest dość tłusta. jednak na pewno warto po nią też sięgać czasem.

- no i soja. złą sławę przyniósł jej fakt, iż jest często modyfikowana genetycznie. jeśli nie masz 100%-owej pewności co do tego, daruj ją sobie. jednak ta z ekologicznych upraw na pewno będzie dobra. ma naprawdę dużo białka a także nienasyconych kwasów tłuszczowych.

dalej: wapń

- mleko roślinne (kokosowe, ryżowe, migdałowe, sojowe, gryczane itd..) - nie przesadzajmy z ryżowym, bo zatwardza a gryczane ma jednak dość specyficzny smak, który nie niknie po przyrządzeniu całej potrawy. kokosowe - w kartonie, bo to z puszki jest... z puszki. żywność dla dzieci nie powinna być tak przechowywana, wiemy o tym. ale raz na jakiś czas jest ok. no i czytajmy skład. mleko naprawdę nie powinno mieć żadnych dziadostw w składzie, o substancji słodzącej nie wspominając już nawet. można je zrobić samemu. w kolejnym wpisie zapewne się pojawi przepis.

- warzywa: boćwina, jarmuż, brokuły, szpinak, natka pietruszki, kapusta (kiszona też), rzepa, marchew, buraki

- rośliny strączkowe

- bakalie: suszone figi, morele, migdały, orzechy laskowe (chociaż te potrafią uczulać mocno...), nasiona słonecznika, maku i sezamu

- płatki owsiane czy otręby pszenne

ponieważ wapń z wielu tych produktów nie wchłania się najlepiej na świecie, można spokojnie kupować produkty dodatkowo wzbogacane o ten składnik. zawsze coś.

szpiedzy, czyli ukryte źródła mleka

szpieg to ktoś, kto ma za zadanie odgrywać swoją rolę tak, by nikt go nie zauważył i nie domyślił się kim tak naprawdę jest. w przemyśle spożywczym mamy mnóstwo szpiegów. od serków do smarowania, przez wędliny po płatki śniadaniowe. jeśli nie chcesz dać się nabrać, zamień się w detektywa i zacznij czytać etykiety.

a jeśli jesteś mamą alergika musisz czytać etykiety nie tylko pod kątem dobrego składu ale też sprawdzać, czy nie ma tam mleka. możecie je w składzie spotkać pod nazwą: "mleko" (oraz bezpośrednio produkty mleczne), "serwatka w proszku (z mleka)", "mleko pełne/odtłuszczone w proszku". Co do sformułowań typu: "może zawierać śladowe ilości..." i leci litania alergenów, to raczej forma zabezpieczenia się producenta, które w jednym zakładzie robi kilka rzeczy.

cereal-1444495_1280

oto moja prywatna lista, która - mam nadzieję oszczędzi wam czasu. jeśli macie coś do dodania - będę wdzięczna za wszelkie wskazówki i oczywiście dołączę produkty podane od was do listy.

(aha, to nie tak, że ZAWSZE, ale z reguły lub trzeba spojrzeć na skład)

- gotowe wędliny (niezależnie od wszystkiego macie prawo poprosić panią, która podaje wędliny o skład)
- parówki (wiele z nich, chociaż ostatnio widuje się w niektórych białko sojowe. w Biedrze są naprawdę świetne z kurczaka o fantastycznym składzie i bez białka mleka)
- pasztety
- margaryny, które mają dodatek masła lub jogurtu. uczulam was, że nawet margaryny roślinne potrafią mieć w składzie mleko.
- smarowidła czekoladowe i czekoladopodbne
- czekolada mleczna i biała (czarna nie powinna mieć)
- budynie instant
- ciasto, do którego użyjemy mleka, śmietany bądź masła - klasyczne drożdżowe, kruche, francuskie
- ciastka sklepowe, w tym biszkopciki i herbatniki, słodkie bułeczki czy rogaliki, gofry, wafle
- często też słone przekąski, jak krakersy. paluszki mogą być (przynajmniej od Lajkonika)
- przetworzone płatki śniadaniowe (zwłaszcza te "mleczne"), jednak klasyczne kukurydziane corn flakesy nie mają mleka.

zauważyłam ciekawą tendencję zamiany białka mleka w niektórych produktach na białko sojowe. nie, żeby było lepsze dla naszego zdrowia, ale na upartego alergik (mleczny) może taki produkt zjeść.

no i szykujcie się na falę przepisów bezmlecznych, w tym na słodkości. bo z racji zbliżających się Świąt trzeba będzie stworzyć coś, czym będzie się mogła poczęstować Buńka. jak szczęście (czytaj: Mania) dopisze, jeszcze dziś przepis na obłędne muffinki cytrynowe - tak cytrynowe, że bardziej chyba już się nie da :-)

Zapisz

zakwaszenie organizmu. dieta oczyszczająca

Udostępnij ten wpis:


moja historia, czyli jak zakwasiło mi organizm


 

[caption id="attachment_1043" align="aligncenter" width="736"]znalezione w internetach znalezione w internetach[/caption]

/ten wpis jest wynikiem moich poszukiwań odpowiedzi na pytanie: dlaczego czuję się wiecznie zmęczona, zestresowana, mimo że dobrze się odżywiam, jem regularnie, ruszam się i jestem szczęśliwa... Nie jestem ani lekarzem, ani farmaceutą; żadnym ekspertem czy dietetykiem, a artykuł nie jest wynikiem wieloletnich badań naukowych. To moje podsumowanie poszukiwań. Może komuś się przyda./


stagnacja mnie dobija.
dni zlewają się w jedną szaro-białą plamę,
a ja staję się więźniem we własnym domu.

ta sytuacja jeszcze bardziej pogarsza moje samopoczucie.

wieczne zmęczenie. nawet po przebudzeniu.
duże ilości kawy i herbaty.
życie studenckie, mimo że zakończone, zostawiło ślad: stres, kofeina, brak snu.
dużo nabiału (ale jak można spędzić dzień bez jogurtu, maślanki czy twarożku?!).
i zakwaszenie organizmu gotowe.
tak, wspominałam o tym.

postanowiłam coś z tym zrobić.
na razie jestem na kofeinowym odwyku.
pierwsze dni: to był jakiś dramat. teraz jest lepiej.

od jutra po tygodniowym przygotowywaniu się, przechodzę na oczyszczającą dietę.
i niezachwianie wierzę, że moje problemy się skończą.

 

zakwaszenie: co to znaczy i dlaczego mam się przejmować?


 

optymalne warunki do życia naszego organizmu to utrzymanie stabilizacji kwasowo-zasadowej. chodzi o utrzymanie prawidłowego pH krwi, które jest lekko zasadowe. kiedy spożywamy różne produkty - zakwaszające i alkalizujące - nasz organizm dąży do tego, by przywrócić równowagę. robi to poprzez zwiększone wydalanie CO2 podczas oddychania czy zamianę mocznika na amoniak, który zabiera podczas wydalania część kwasów. ale ogromnych ilości kwasów, które się kumulują w organizmie nie jest w stanie wydalić. a niestety polska dieta sprzyja zakwaszeniu. co więcej: stres powoduje, że źle trawimy produkty i kwasów w organizmie zostaje więcej niż powinno. nasze ciało dobijamy fatalną dietą.

możemy problem zbagatelizować. sam się jednak nie rozwiąże. więcej: może doprowadzić do poważnych schorzeń, takich jak reumatyzmu, zapalenia spojówek, wszelkiego rodzaju grzybic, kamicy żółciowej, astmy, miażdżycy, zapalenia stawów, rwy kulszowej, choroby wrzodowej czy nawet nowotworów. choroby tylko nasilają zakwaszenie, więc kółko się zamyka.

 

czy mam zakwaszony organizm? test.


 

skąd mam wiedzieć, że to ja mam zakwaszony organizm? oto kilka podpowiedzi:
- czujesz się zmęczona/y? nawet po przebudzeniu? w ciągu dnia masz mało energii?
- wahania nastroju?
- żyjesz w dużym stresie?
- boli cię kręgosłup?
- problemy z pęcherzykiem żółciowym?
- często chorujesz na przeziębienie, grypę?
- twoja skóra jest przesuszona? włosy mają skłonność do wypadania (bez względu na porę roku)?
- jak miewa się Twoja cera? czy jest szara, daleka od doskonałości, pojawiają się wypryski?
- koncentracja szwankuje (gorzej ci się zapamiętuje)?
- nie możesz zapanować i ustabilizować wagi (zachwiania, szybkie tycie i trudności z chudnięciem)?
- uwikłałaś/eś się w używki? papierosy, alkohol czy jakieś leki..?

- jak wygląda Twój jadłospis?

  • jesz dużo mięsa, serów (tłustych), fast foodów, słodyczy, chipsów i słonych zakąsek (zapychaczy: paluszki, krakersy, herbatniki...), sporo solisz?

  • pijesz dużo kawy, herbaty, coli, napojów gazowanych a mało wody?

  • używasz rafinowanych olejów, dużo jesz smażonego jedzenia?

  • a może omijasz w/w produkty, ale w Twojej diecie dużo tych z oczyszczonej mąki (makarony, ryż, pieczywo, płatki)?

  • niestety produkty z pełnego ziarna też zakwaszają (nie tak bardzo jak te z białej mąki, ale jednak!). dodatkowo w podobnym, średnim stopniu, zakwaszają jaja, ryby, orzeszki ziemne, ziemniaki bez skórki, soja czy groch...


jeśli na wiele z tych pytań odpowiedziałaś/eś twierdząco, to już wiesz, dlaczego tak fatalnie się czujesz...

 

dieta oczyszczająca (odkwaszająca) - co mamy do wyboru


 

to nie tak, że jest jeden schemat - ciach! - i człowiek przecierpi 5 dni o samych cytrynach i może wrócić do dawnych nawyków.
ważne jest też przygotowanie się do tej kuracji. nie jest ona łatwa, więc najlepiej wykonać ją w trakcie urlopu.

tydzień poprzedzający rozpoczęcie diety powinien być szczególnym przygotowaniem:
- nie pijemy napojów kofeinowych, pijemy dużo (2 l minimum) wody, herbaty zielonej i innych ziołowych naparów (nie pijemy czarnej herbaty czy owocowych tworzonych na bazie czarnej).
- nie jemy śmieciowego jedzenia (fast foody, napoje słodkie, gazowane)
- nie spożywamy produków zawierających cukier czy mąkę oczyszczoną.
- jemy zdrowo.

sama kuracja może przyjąć różne formy. a propozycji jest naprawdę sporo.
można sobie zafundować ekspresowe oczyszczanie:
- dieta oparta na sokach. 14 dni. pijemy soki albo jednego rodzaju, albo mieszane. rozcieńczone, bądź nie.
- dieta owocowo-warzywna. 3 dni. jemy warzywa i owoce surowe, ugotowane na parze lub duszone w małej ilości wody. ewentualnie zupy. pijemy też soki.
- diety mono. czy to jabłkowe czy grejpfrutowe lub cytrynowe. pijemy soki i owoce. plus woda i herbatki ziołowe.
- dieta koktajlowa. 14 dni. jemy lekkostrawnie: warzywa, owoce, trochę mięsa i produkty zbożowe z pełnego ziarna. i do tego koktajle z kefiru i owoców (mogą być też mrożonki).
- dieta śliwkowa. 10 dni. 10 suszonych śliwek zalewamy wrzątkiem i zostawiamy na noc. rano, na czczo wypijamy sok i jemy śliwki. znów zalewamy 10 śliwek wrzątkiem i odstawiamy, by były gotowe na wieczór, przed snem. jemy lekkostrawnie - j.w.
- dieta zbożowa. 12 dni. jemy tylko gotowane ziarna pszenicy lub dzikiego ryżu. pijemy herbaty ziołowe. ewentualnie można dodawać kiełki lub natkę.

ale najlepsza - jak mi się wydaje - trwa 14 dni. i to jest maksymalny czas, jaki można zastosować.  jeśli stosujemy rygorystyczną dietę, trzeba ją skrócić. pamiętajmy, że to nie ma być nasz przyszły styl życia. to przejściowy stan, oczyszczenie, by później wprowadzić zmiany: zasady z tygodnia, który nas do tej diety przygotowywał. a to oznacza zdrowe odżywianie.

nie zapominajmy o codziennej dawce ruchu (jeśli zaczynamy dietę, nie forsujmy ciała ćwiczeniami czy intensywnym sportem! - zostańmy przy spacerach).

moja dieta dodatkowo oczyszcza z toksyn. no cóż, trudno w dzisiejszych czasach uchronić od nich organizm.

 

moja dieta oczyszczająca - zasady


 

podstawowe zasady:
- 1 szklanka wody godzinę przed i po posiłku.
- zielona herbata
- napary ziołowe (koper włoski, brzoza, bratek, mniszek lekarski)
- warzywa i owoce minimalna ilość nabiały i produktów zbożowych, soki owocowe i zupy warzywne.
- jadłospis zmienia się co dwa dni.
- codziennie jemy 5 posiłków dziennie: śniadania, II śniadania, obiad, podwieczorek i kolację.

jeśli ktoś chce ze mną rozpocząć kurację - serdecznie zapraszam - będziemy się wspierać w trudnych momentach.

 

jadłospis na 1-2 dnień diety oczyszczającej


 

śniadanie: 1 szklanka soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy (lub kupiony sok bez dodatku cukru czy substancji słodzących);
II śniadanie: surówka z marchewki z pestkami dyni i sokiem z cytryny;
obiad: zupa-krem z zielonego groszku (!ale bez śmietany)
podwieczorek: pieczone jabłko;
kolacja: sałatka z selera naciowego. zielona herbata.

 

 

czas... start!


 

ps. tak będę się czuła po zakończonej kuracji... : )

[caption id="attachment_1042" align="aligncenter" width="382"]znalezione w internetach znalezione w internetach[/caption]

 

 

instynktownie

Udostępnij ten wpis:
kiedy instynktownie rejestrowałam się jako uczestnika konkursu Blog Roku 2014 nie myślałam w ogóle, czy mam jakieś szanse.
a potem przyszła refleksja: tyle profesjonalnych blogów wokół. tyle z nowatorskim podejściem do kuchni, do fotografii.
a gdzieś tam ja. na burym końcu.
jedno wielkie westchienie z politowania.

już się miałam wymiśkować, a jednak mały głosik z tyłu głowy szepnął, że może jednak warto spróbować.

oczywiście, że nie mam wybitnej grafiki (czy można prościej?), przyzwoity aparat, podstawowy zestaw naczyń, garść pomysłów, które jednak wciąż staram się weryfikować z tym, co na ten temat mówią profesjonaliści i mam wygrać?

myślę, że oprócz tego, co się podoba jury, co lubią czytelnicy, co jest wybitne, idealne i profesjonalne ważna jest osobowość, zapał i determinacja w dążeniu do bycia coraz to lepszym w tym, co się kocha robić. czyli w tym wypadku: gotowaniu i pieczeniu.

nie mam poczucia wyższości. ale wiem, ile ten blog dla mnie znaczy i jak bardzo - wbrew pozorom - jest osobisty.

dlatego właśnie mój blog walka w kuchni bierze udział w konkursie Blog Roku 2014 w kategorii Kulinarne.

nadejdzie czas, że i Wy będziecie proszeni o głosowanie. wtedy także się przypomnę :)

walka w kuchni - Kulinarne - Kategorie - Blog Roku 2014

spóźniony dzień mamy. inspirująco.

Udostępnij ten wpis:

ale zaległości. tyle do nadrobienia: nie było mnie kilka dni a już nie wiem, w co ręce włożyć. dla mnie dzień mamy miał zgoła inny przebieg niż dla wszystkich innych. zakończył się cudownie. jeden z lepszych prezentów od losu.


i mała Mysia-Gęsia, która "wręcza" mi pudełko raffaello, bardziej zainteresowana samym pudełkiem niż "wręczaniem". bezcenne.


przepis - obiecuję - będzie w następnym poście. będzie na słodko. będzie raffaello.


* * *


dzień mamy.
dzień, w którym dziecko uświadamia sobie, że bez mamy byłaby bieda.
że w sumie nie chciałoby innej, nawet gdyby mogły mieć.
że zawsze czeka na te upragnione: "ale jestem z ciebie dumna!"
że - jakby się nad tym głębiej zastanowić - poślinienie palca i starcie śladów po ketchupie z policzka uratowało ci twarz przed kumplami.
że gdyby akurat nie dbało o linię, zjadałoby wszystko z talerza, bo przecież mama jest najlepszą kucharką ever.
że w zasadzie zgadza się w kwestii obowiązków domowych: każdy coś powinien robić. choćby wyrzucać śmieci.
że prawdopodobnie, gdyby posłuchało mamy, nie stałoby by się to i tamto.
że...


i tak można w nieskończoność.


dzień mamy po raz drugi, jako mamy. w ciąży składał mi eR. a teraz - mała Mysia-Gęsia pewnie oślini mi pół twarzy, pociągając przy tym radośnie acz z mocą włosy. a ja po tych "życzeniach" będę zamawiała perukę.


a na serio, pytano mnie nie raz, czy już czuje się mamą.


nie. chyba, że kiedy biorę relaksacyjną kąpiel, słyszę jak po bardzo eksploatujących (tatę, żeby było jasne, a nie małą Mysię) zabawach eR. mówi do małej (a może bardziej do mnie): "a teraz zobaczymy, co robi mama...".


czy czuję się mamą? nie. czuję, że mam dziecko. w znaczeniu niewyjaśnionej więzi z nim. początkowo bardziej to ono ze mną było związane. widziałam w tych małych ciemnych oczkach tę ufność; że to mnie rozpoznawało jako pierwszą, że uspokajało się tylko przy mnie... czasem chciałam odpocząć, wyjść, by się zregenerować, zresetować wręcz. ale to jak z byciem na uwięzi. jak pies, który będąc na łańcuchu ale blisko budy, tylko się czai na kość leżącą kilka metrów od niego. kiedy już idzie w jej stronę a łańcuch się napina i ciągnie - czuje ból. im dalej byłam od domu, tym bardziej nerwowo spoglądałam na telefon, czy nie dzwonią, czułam niepokój i chciałam być już w domu. teraz nadal tak jest, ale staram się panować nad myślami, zwłaszcza, że malutka Mysia-Gęsia ma już pół roku. I dwa ręby, kasowniki z dołu.


specjalnie dla Was upolowałam z tej okazji absolutnie oszałamiające zdjęcia, obrazy i rysunki związane z dniem matki. było ich tyle, że musiałam je posegregować. nie, nawet nie myślałam o tym, by z któryś zrezygnować, bo są absolutnie bezbłędne.


ważne! zdjęcia te NIE są moje. są znalezione w Internecie. pod każdym z nich jest link, z którego pochodzą.








 

mama...

[caption id="" align="aligncenter" width="439"] autor: Meg Bitton źródło / kobieta ma bardzo czułe oko i nieoczywiste kadry, często ucięte, ale dzięki temu dostrzegamy detale, na które wcześniej nie zwrócilibyśmy uwagi...[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="436"] autor: Meg Bitton / źródło (minka tej małej jest kochana)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="442"] 'my last little boy', autor: Stacey Haslem / źródło (lubię takie kadry...)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="443"] Matka i córka / źródło  (uwielbiam takie kolory. do tego lekka poświata i miłość na zdjęciu)[/caption]

na starej fotografii

[caption id="" align="aligncenter" width="446"] "Mother holding girl", 1911-12, George B. Petty / źródło (nie da się ukryć, że kiedyś robiło się inne zdjęcia. głównie w studiu. ale czyż nie buch a z nich czułość?)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="450"] 'Mother and Child'. Rudolf Dührkoop (1848-1918)/ źródło (niby konwenanse, suknie od kostek po szyje, całe zabudowane, a jednak złamane zasady pokazują, że wtedy ludzie nie byli tacy... "od do")[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="356"] 'Mrs. R', Gertrude Käsebier / źródło (pomimo, że to czarno-białe zdjęcie, już żałuję tego światła i kolorów, które mogły się na nim znaleźć...)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="456"] ich miny są absolutnie unikatowe. i jednakowe zarazem :) / źródło[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="463"] 'Mother and Child'. Henry Essenhigh Corke (1883-1919) / źródło (mamy w każdym czasie i szerokości geograficznej kochają patrzeć na swoje dzieci, kiedy śpią)[/caption]

fotografie - mamy z całego świata...

[caption id="" align="aligncenter" width="464"] źródło (czyż to nie jest urocze? wystarczy być razem. nie trzeba żadnych atłasów...)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="452"] źródło (dziecko chce być z mamą zawsze i wszędzie. czy śpi czy nie)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="448"] Etiopia / źródło (trochę takie misyjne to zdjęcie. nie mam nic do nich, ale to dziecko wygląda jak z okładki czasopisma o misjach. niemniej - cudne)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="444"] "Madonna and Child," Devon Cummings Muktinath, Nepal / źródło (zdjęcie to wygrało konkurs National Geogrephic w 1991 r. i ja się nie dziwię.)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="449"] źródło (wygląda na pocieszanie się w trudnej sytuacji. od razu przed oczami stają mi dramatyczne scenariusze sytuacji w jakiej robione było zdjęcie. obym się myliła...)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="451"] Richard Harrington Artmo | Padlei, N.W.T / źródło (przez to zdjęcie przemawia nie tylko miłość. ale jakaś... rozpacz w wyrazie twarzy matki. ściska serce)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="443"] Ladakh, India / źródło (oczy tego dziecka hipnotyzują :)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="434"] źródło (przyuczanie do obowiązków. każdy na swoje możliwości)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="435"] źródło / na tym zdjęciu widać szczęście dziecka. czuje się bezpiecznie w ramionach mamy. moja Mysia-Gęsia uwielbia spać między mną i eR. i dotykać mnie z jednej i męża z drugiej strony. choćby opuszkiem jednego palca.[/caption]

 

obrazy, obrazki, rysunki, ilustracje...

[caption id="" align="aligncenter" width="274"] autor: Barbara Lavallee / źródło (buziaczki. aż sama muszę podejść do małej i ją ucałować)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="289"] ilustracja, autor: Fiep Westendorp / źródło (taka Matka Polka...?)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="315"] 'Mother and child dancing" / źródło (to zdjęcie przypomina idyllę pod szczęśliwą gwiazdą. nic nie może zakłócić tej szczęśliwości)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="359"] Chihiro Iwasaki / źródło (dzień mamy...?)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="367"] autor: Maurice Asselin / źródło (oszczędzanie na farbie czasem się opłaca. wychodzą naprawdę cudowne rzeczy...)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="377"] Mother and son. Nursery wall art; autor: KatHannah / źródło (jedno słowo przychodzi mi na myśl, kiedy patrzę na ten obraz: mamunia)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="373"] "Large Mother ad Child" / źródło  (trochę metaforycznie, ale czasem właśnie trzeba zobaczyć życie mrużąc oczy: niech wszystko się rozmyje. wtedy widać to, co najważniejsze)[/caption]

[caption id="" align="aligncenter" width="236"] źródło (matka. w jej oczach widać zmęczenie ale i hard ducha i przekonanie, że musi sobie poradzić. a jednocześnie gdzieś pod pokrywą tego zmęczenia jest prawdziwa miłość. dziecko. te oczy ufnie patrzące. chce być blisko mamy i z nią czuje się bezpiecznie. cudo)[/caption]

chałka. po prostu. albo po zawijanemu.

Udostępnij ten wpis:

chałka to ciasto dzieciństwa. niby nie jest to typowo polski wypiek. ale był czymś w rodzaju słodyczy, kupowany przez babcię i zjadany przez nas - całą chmarę dzieciaków - tylko z masłem. tym prawdziwym, kupowanym zawsze w postaci 250 gramowej kostki.


a my - moje rodzeństwo i kuzynostwo - brudnymi łapami (w końcu zawsze na pytanie "czy myliście ręce?" odpowiadało się "tak" tylko po to, by zjeść tej chałki jak najwięcej) odrywaliśmy kawałki warkocza i rozdzielaliśmy te "nici" białego, puszystego drożdżowego środka.


tego smaku się nie zapomina. owszem, razem z zarazkami brudnych rąk mogła smakować lepiej. jak to w dzieciństwie: jak coś robisz czystymi rękami, to traci klimat. ale przepisu, który by mnie satysfakcjonował, uszukałam się jak głupia. i znalazłam. nie trzeba specjalnie brudzić rąk, by przypomnieć sobie, czy to naprawdę to. polecam.


PS. przepis najpierw pojawił się na moim wcześniejszym, anglojęzycznym blogu "(hand) ones day on a plate"  (dayonaday.wordpress.com), stąd te podpisy na zdjęciach.


chałka rosyjska


chałka rosyjska - russian challah


/przepis znalazłam u Liski, w Pracowni Wypieków. tutaj./


s k ł a d n i k i:


- 500 g mąki pszennej
- 170 g wody
- 2 jajka
- 1,5 łyżeczki soli
- 55 g oleju roślinnego
- 2 łyżki cukru
- 20 g świeżych drożdży
+ jajko do posmarowania


- dodatkowo: rozdzynki uprzednio namoczone w wodzie i płatki migdałów


w y k o n a n i e:


- zrobić zaczyn: drożdże połączyć z 1 łyżeczką cukru, 100 g mąki i z wodą. odczekać 20 min aż ruszą.
- do miski dodać pozostałe składniki i zaczyn. wyrobić (aż będzie gładkie, ma być zwarte). odstawić w misce posmarowanej olejem, przykryć ściereczką i odstawić na 2 h.
- ciasto dzielimy na 2 części, w których powstaną 2 chałki.
- ciasto można zapleść, jak pokazuje Liska. Można też zrobić warkocza i też będzie.
- zaplecione chałki posmarować olejem. umieścić w blaszce wyłożonej papierem (w której będziemy piekli). przykryć i znów odczekać koło 2 h. im dłuzej będą rosły, tym będą bardziej puszyste.
- kiedy odstaną i będą dobrze wyrośnięte, posmarować jajkiem, powciskać w ciasto rodzynki i posypać płatkami migdałowymi (zrobić to tuż przed włożeniem ciasta do piekarnika)
- piec w 190*C przez 20-30 min.


chałka rosyjska


chałka rosyjska


to było po prostu.


a teraz będzie po zawijanemu...




 z pamiętnika MM


refleksja pt.: "Ciotka Klotka Dobra Rada"


Zacznę od tego, że każdy ma prawo do wyrażenia swojej opinii. To gwarantowane jest nie tylko przez konstytucję. Czy mogę komuś tego zabronić? Nie. Stety czy niestety? Oto jest pytanie...


Kiedy "stety"? Wtedy, gdy wszystko zamyka się w chęci powiedzenia czegoś, niezgodzenia się z czymś czy po prostu kiedy chęci podzielenia się swoimi obawami. Ale kiedy opinia wymyka się swojej definicji i zaczyna narzucać - naprawdę chciałabym mieć prawo powiedzieć "nie masz prawa". Ale czy rzeczywiście, to jest kwestia na osobny artykuł, a ja nie o tym.


Wyobraźmy sobie, że wychodzisz z dzieckiem na spacer i co druga starsza pani głośno wzdycha i niby do siebie mówi konspiracyjnym szeptem pełnym oburzenia: "w taką pogodę bez czapki? Z gołymi nogami?!" W zasadzie nawet nie trzeba sobie tego wyobrażać. Chyba każda matka spotyka się z takim zachowaniem przynajmniej raz na jakiś czas. Zwyczajne oburzenie kobiety przeradza się w święte oburzenie, kiedy młoda matka ma niewyparzony język i powie, że nie życzy sobie takich uwag pod swoim adresem. Uwag?! Ona przecież z dobrej woli... Czy to młodsze pokolenie musi być takie bezczelne? ... Może nie wchodźmy na cienki lód, co owa pani ma na myśli, kiedy mówi, że "z dobrej woli". Inna rzecz, że pokolenie ciotek-klotek i tzw. starszych pań, które o lasce potrafią się łokciami w kolejce rozpychać, zwykło wszelkie odpowiedzi traktować jako te bezczelne. Nawet, gdyby były nadzwyczajnie uprzejme.


Wracając: dziecko za lekko ubrane to jest klasyka gatunku. Ciotki-klotki (najczęściej bezdzietne) wiedzą najlepiej. I potrafią się wtrącić tylko dlatego, że jesteś młodą mamą, która niekoniecznie całkowicie zapomniała o sobie. Bo  przecież zadbana młoda mama równa się zaniedbane i nieszczęśliwe przy tym dziecko, nie? A to oczywiście grzech śmiertelny.


Już dwa miesiące jak odkryłam, że moja mała Mysia-Gęsia (od niedawna Zębuszka z dwoma kasownikami od dołu) nie jest zainteresowana rozmową ze mną podczas spaceru. Jeszcze. Czasem przesypia połowę czasu. Dlaczego więc nie wziąć ze sobą słuchawek, mp3 i dobrego angielskiego audiobooka, który pozwoli mi nie cofnąć się w rozwoju tego języka. A ponieważ od porodu moje uszy przeszły kilka sensacji, zainwestowałam w te duże słuchawki, które są dla uszu znacznie lepsze. Od razu połowa mijanych przeze mnie ciotek-klotek odprowadzała mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Poczułam się jak chodząca kontrowersja i "zła matka".


I pytanie: co należy zrobić, kiedy ktoś zwróci nam uwagę, czy wręcz zgani? Każdy ma swój sposób. Ja grzecznie mówię: "Dziękuję, ale nie skorzystam". Kobita, która mnie upomina albo już miała swoją szansę wychowywania albo - co gorsza - nie miała jej w ogóle a i tak wie wszystko na temat opieki nad dzieckiem. Oczywiście ona zachłyśnie się oburzeniem, ale to nie jest mój problem, a raczej jej nieleczone kompleksy. I nie do mnie należy kuracja wszystkich zakompleksionych ciotek-klotek.


Jest jednak sytuacja, z której trudniej wybrnąć: kiedy rodzina/ciotka/matka/teściowa/etc. startuje do nas z mnóstwem "życzliwych rad". Rozumiem, kiedy o takież proszę. Ale chyba by mnie trafiło, gdyby kolejne ciotki mówiły mi tylko "dziecko nie powinno tego...", "dziecko jest za małe, żeby...", "absolutnie powinnaś/nie powinnaś...", "nie widzisz, że ... " itd, a ja doskonale wiem, co mam robić. Albo nie wiem może dokładnie, ale będę chciała zrobić po swojemu. Muszę przyznać, że osobiście nie miałam z tym problemu. Zawsze były to grzeczne pytania o mój sposób opieki, pielęgnacji, wychowania dziecka: czy robię to, czy tamto, czy tak a może inaczej. I mnie to nie przeszkadzało, bo najczęściej było to w sytuacjach, które tego wymagały: kiedy ktoś brał małą na ręce pytał "nosisz ją tak, czy tak?" Było to bardzo taktowne, bo wykluczało zrobienie czegoś wbrew mojej "polityce" wychowania i opieki. Wiem jednak - czyta się/słyszy się - że już do historii przechodzą dobre rady babć i ciotek: "ma zimne ręce - przykryj ją, ubierz cieplej", "ślini się i wkłada palce do buzi - nie widzisz jaka jest głodna?!", "marudzi - trzeba ją ponosić, nie ignoruj tego!" Oczywiście. A człowiek tylko zapada się w sobie i myśli, jaką to fatalną matką jestem.


Niestety, chyba nie ma innej rady, jak kilka razy powiedzieć, że ma się na ten temat inne zdanie, a potem lekko ogłuchnąć na tego typu hasła wpędzające zresztą w poczucie winy.


Tak było od wieków: starsze pokolenie zawsze wiedziało lepiej. Może niejednokrotnie tak było, ale czy zawsze musi się to sprowadzać do pretensjonalnego tonu z nutą oburzenia? Czy one już zapomniały jakie to niemiłe uczucie, kiedy ktoś wtrąca się do tego, za co/kogo odpowiadasz? Niech sobie przypomną ci, co tak doradzają, czy pamiętają jakie to było denerwujące i przykre (w końcu to ciągła krytyka tego, co robisz)? Czy pamiętają, jak sami mieli tego dość?


No i najważniejsze: trzeba sobie kiedyś o tym przypomnieć. Kiedy i nas będzie kusiło "podpowiadać" innym mamom...


... i coś na pocieszenie:




[caption id="" align="aligncenter" width="442"] źródło[/caption]

białe leczo na tle pewnego uzależnienia

Udostępnij ten wpis:
pół miesiąca człowiek zamartwia się, czy na Święta ma to, czy ma tamto, czy zdąży z tym czy tamtym, czy pamięta o tym i siamtym.  i wszystko dla tych dwóch dni.

i tak mu zejdzie. aż - całkiem nieoczekiwanie - przyjdą Święta. tak wyczekiwane.

a kiedy przychodzą, człek tylko czeka, żeby już sobie poszły. im szybciej, tym lepiej. chociaż to zaledwie dwa dni.

wszyscy mają już dość jedzenia, sałatka jarzynowa wychodzi bokiem, a ciasto czyje się po brewki. siódma kawa zamulania przy białym obrusie, który w drugim dniu już raczej nie taki biały, a łaciaty. w tle szumi telewizor, słychać brzęczenie szklanek. nie wiem, czemu. wszyscy zawsze siedzą przy stole, ale ktoś nieustannie zmywa, by nie brakło szkła.

dwie doby. 48 h. i trzeba w nich zmieścić śniadanie, obiad z rodziną jedną i drugą, wujostwo na kawie, babcie też. a przecież nie wypada tak wpaść i wypaść. a przecież wypada.

chociaż wypaść to mogło jajko z koszyczka.

dzisiaj wypadło leczo. zaległe. | to znaczy wróć: zaległy jest przepis, bo po Świętach, dwa problemy: człowiek ma jedzenia dość, a lodówka pełna.

białe leczo


białe leczo

s k ł a d n i k i:

- 4 małe białe kiełbaski (parzone)
- 3 białe papryki
- 2 małe cukinie (lub jedna średnia)
- 2 duże pomidory (najlepiej malinowe)
- 1 śmietanka 18%
- sół i pieprz świeżo mielony do smaku

w y k o n a n i e:

- białą kiełbasę kroimy w półplasterki i podsmażamy w garnku.
- papryki kroimy w kostkę (bez gniazd nasiennych) i dorzucamy do podsmażonej już kiełbasy
- cukinie obieramy i kroimy w półplasterki. wrzucamy do garnka, kiedy papryka będzie półmiękka.
- uprzednio sparzone pomidory obieramy ze skórki i kroimy na małe kawałeczki. dodajemy gdy cukinia zmięknie.
- kiedy wszystko się podgotuje dodajemy śmietankę. podgrzewamy aż "zabulgocze". przyprawiamy do smaku.

białe leczo


białe leczo


białe leczo


białe leczo




Z pamiętnika MM


refleksja pt.: "Dziecko uzależnione od matki czy matka od dziecka?"


Nie zapomnę tego widoku: Pierwszy września. Matka odwozi dziecko do pierwszej klasy. Zdenerwowana mocno. Dziecko też, ale na jego twarzy maluje się coś jeszcze - zaciekawienie. Matka trzyma dziecko za rękę i cały czas coś do niego mówi. Ono potakuje, ale myślami jest już wśród rówieśników. Odważnie, choć jeszcze zerkając w stronę mamy podchodzi do innych dzieci. Drzwi zamykają się, kiedy po pierwszym dzwonku pani wchodzi do klasy. Zza drzwi dochodzi głos nauczycielki tłumaczącej dziatwie, że kiedy jakiś dorosły będzie wchodzić do klasy, mają wstać i chórem powiedzieć "dzień dobry". Dzieci ćwiczą: słychać szuranie krzeseł przy wstawaniu i jeszcze nierówne "dzień dobry". Matka siada na ławeczce w korytarzu. Uśmiecha się dumna jak paw. Czeka na przerwę, by zobaczyć się ze swoim "maleństwem". Po 40 minutach rozlega się dzwonek. Dzieci wybiegają z klasy. "Maleństwo" także, już w towarzystwie dwóch koleżanek. Pani zaskoczona widokiem mamy, pyta, czy coś się stało, czy może zapomniała czegoś przekazać swojemu dziecku. Nie, skąd, ona poczeka tutaj na nie, aż skończy lekcje. Potem wspólne zakupy i do domu. Uśmiecha się. Nauczycielka z zakłopotaniem tłumaczy, że nie może tak czekać. Trzeba iść dalej, oddać się innym obowiązkom... Nie, absolutnie! Ona sobie znakomicie radzi... Poza tym dziecko jej potrzebuje, a pani nauczycielka jest jeszcze młoda i nie rozumie tej więzi dziecka z matką. Ale proszę pani, tłumaczy wychowawczyni "Maleństwa", tu nie chodzi o panią, ale o dziecko. Trzeba mu umożliwić rozwój samodzielny, pozwolić wybierać, ostrzegać, ale też pozwolić się czasem sparzyć i czegoś nauczyć. Pani nie może tu zostać. I wtedy zaczyna się histeria. Kobieta początkowo walczy spokojnie, potem podnosi głos a kończy na rzewnych łzach i spazmatycznym płaczu. Nauczycielka prowadzi ją do kuchni, by podać jej wodę. Niech ochłonie. Ale sceny powtarzają się jak deja vu dzień w dzień, jakby poprzednie nie miały miejsca.




[caption id="" align="aligncenter" width="300"] źródło[/caption]

           Odkąd zostałam mamą bardzo często zdarza mi się patrzeć na inne kobiety i zastanawiać czy i one są mamami, jeśli tego na pierwszy rzut oka nie widać. A jeśli widać, obserwuję je. Często oglądając takie nadskakujące ze wszystkim mamy od razu mierzę się z pytaniem: Czy i ja tak będę cudować z dzieckiem? Czy i ja będę nadopiekuńcza?


        Nadopiekuńczość jest już sklasyfikowana przez psychologów jako problem natury psychicznej u matki. A kształtuje się on w konsekwencji jej problemów osobistych. Tu wyróżnia się neurotyczną osobowość, trudności prokreacyjne, wcześniejszą utratę dziecka, jedynactwo, zaburzone relacje małżeńskie, utratę partnera, samotne macierzyństwo, skłanianie matki przez męża lub członków rodziny do usunięcia ciąży. Nie można także pominąć przekazów międzygeneracyjnych - mimo że kobiety wychowywane przez nadopiekuńcze matki zwykle negatywnie oceniają ten styl wychowawczy, często powielają go we własnej rodzinie (Kornatowska, 2004). Słowem: bardzo wiele czynników może spowodować w kobiecie takie nadopiekuńcze tendencje. Czy zatem istnieje szansa, że ja sama uzależnię się od dziecka? Cóż, raczej nie. Ale nawet jeśli ktoś doświadczył wyżej wymienionych - należy tylko (chociaż dla niektórych to "aż) do grupy ryzyka, nie muszą one determinować nadopiekuńczości!




[caption id="" align="aligncenter" width="558"] źródło / ps. wygląda jak moja mała Mysia-Gęsia za pół roku[/caption]

           Cóż za nazwa! Bardzo pobłażliwa, chociaż jest to postawa nawet - odważę się napisać - niebezpieczna. Dla kogo? Na pewno dla dziecka. A dla matki - destrukcyjna. Oczywiście za ewentualne problemy emocjonalne dziecka wynikające z postawy matki odpowiadają "inni" - cały świat może być winny, ale nie ona. Ona chce dobrze...


           Wieczny lęk o latorośl, fanatyczna wręcz opieka (a może nawet ochrona), zaabsorbowanie dziecka swoją osobą, co powoduje efekt "zaciskających się kleszczy" a także rozpieszczanie dziecka to typowe "objawy". Matka musi kontrolować całe życie swojego potomka, wiedzieć wszystko o jego znajomych i środowisku w jakim bywa. Jeśli czegoś nie wie, wpada w histerię - strach o dziecko jest najsilniejszym bodźcem. Poza tym rodzicielce nie wystarcza fakt, że dziecko jest jej całym światem. Oczekuje, że ona jest nim dla swojego dziecka. Jakże bywa rozczarowana, kiedy dziecko chce samodzielnie (ona czyta: bez jej pomocy) coś zrobić. Cokolwiek. Choćby kupić batonika. Wróć: matka zdążyłaby wkroczyć do akcji zanim dziecko wypowiedziałoby słowo "batonik". Przecież te szkodzą zębom dziecka. Nawet jeśli ma ono już samo o nie dba. Czasem jednak dzieje się odwrotnie: zamiast prób wyswobodzenia się spod tego reżimu matczynej opieki - w dziecku rozwija się postawa roszczeniowa. Domaga się pomocy przy najprostszych czynnościach. Środowisko jednakże będzie go chciało naprostować. Niemniej jednak zanim się to stanie, dziecko, które później będzie nastolatkiem będzie osobą aspołeczną ("wolisz ich towarzystwo niż moje?!"), kompletnie nieprzystosowaną do życia, niesamodzielną ("daj, zrobię to za ciebie"), w dodatku pozbawioną szacunku wobec wielu wartości jak praca ("usiądź, nie męcz się, ja to zrobię"), pieniądze ("oczywiście, kochanie, a ile potrzebujesz?"), ludzie starsi ("to nie twoja wina, to ta pani była nie w porządku") i tak dalej. Nie trzeba chyba wspominać, że dziecko w życiu dorosłym nie będzie umiało stworzyć poprawnych relacji w związku (wieczne porównania: "mamusia to, bo mamusia tamto...") i najprawdopodobniej samo będzie nadopiekuńcze wobec swoich dzieci.




[caption id="" align="aligncenter" width="442"] źródło[/caption]

         Zakładając, że dziecko chce się wyzwolić spod jarzma matki, mamy praktycznie 100% pewność, że matka zasunie tekstem z cyklu: "Jak możesz mi to robić?! Przecież ja dla ciebie poświęciłam wszystko!" i ten szantaż emocjonalny wraz z zawodzącym płaczem towarzyszy dziecku nieustannie przy najmniejszej próbie wyzwolenia. Jeśli jednak jakimś cudem założy rodzinę i nie będzie powielało wzorca nadopiekuńczego rodzica, na pewno będzie się zmagało z atakami na drugą połówkę, nękaniem wizytami, telefonami, kontrola czy nawet ingerencja w życie intymne.




[caption id="" align="aligncenter" width="301"] źródło[/caption]

          Problem wydaje się odległy - wszystkim nam jawi się jako przewartościowanie matczynej miłości i zamienienie jej w koszmar dzieciństwa, który wlecze się jak smród przez całe życie. Tymczasem badania wykazują, że bardzo wiele matek można określić mianem nadopiekuńczych. Oczywiście nie w tym samym stopniu i nie zawsze w tak zaawansowanym. Lęk o dziecko, chęć zrobienia za niego wszystkiego czy pragnienia "uchylenia u nieba" jest naturalne. Podejrzane byłoby, gdyby tych pragnień nie było. Rodzice nie tylko wychowują i dbają o rozwój fizyczny, intelektualny i duchowy dziecka, ale także zmagają się lękiem o nie. Ale, jak podkreśla Małgorzata Osipczuk bycie rodzicem wymaga ciągłej konfrontacji z własnym lękiem o bezpieczeństwo dziecka, ale zdrowy rodzic przyjmuje do wiadomości, że nie jest w stanie uchronić go przed każdym zagrożeniem. Wie też, że dziecko aby się wzmocnić potrzebuje pewnej dawki stresu, wyzwania, czasem ryzyka, a przede wszystkim samodzielności w myśleniu i działaniu. Naturalnym jest też, że z każdym rokiem powinno oddalać się od rodziców a rodzica zadaniem jest powstrzymywać się od odruchowej pomocy i opieki, ograniczać własną ingerencję wraz z wiekiem dziecka (Osipczuk, 2007).


 

Bibliografia:
Konratowska I., Matki nadopiekuńcze, "Niebieska Linia", 2004, nr 2.
Osipczuk M., Nadopiekuńczość rodzicielska, www.psychotekst.pl, 2007.

 

weź mnie stąd, k***, ktoś - kiedy matkę dopada choróbsko

Udostępnij ten wpis:
mało romantyczny tytuł nie zwiastuje takiegoż wpisu.

cóż zresztą romantycznego w przeziębieniu? cieknący katar uniemożliwiający spokojny sen, obezwładniająca gorączka, ból głowy...

to wszystko na pierwszym planie. gdzieś w tle widać zarys dziecka domagającego się jedzenia/ spania/ przewinięcia. a ty nie wiesz, jak się nazywasz.

ok, wiesz, ale z trudem przypominasz sobie, że dziecko nie jest świadome twojej niedyspozycyjności...

[caption id="" align="aligncenter" width="620"] źródło[/caption]

 
Z pamiętnika M.M.

kiedy matka jest chora, wszystko jest bardziej skomplikowane, niż może się wydawać. ze zwykłego spaceru, który dziecko uwielbia i na który chce iść trzeba zrezygnować. już nawet przebywanie w jednym pomieszczeniu z maluchem wydaje ci się prostą drogą do jego złapania tego dziadostwa od ciebie. nie przekonuje cię wietrzenie pościeli i domu, ale i tak najgorszym cierpieniem dla matki jest to, że nie może robić tego, co kocha: dawać słodkich i najczulszych buziaczków.

niestety czasem jest tak, że choroba położy matkę do łóżka na dobre. leży bez ducha, sama - bo mąż w pracy - i odlicza sekundy, kiedy przyjedzie i wybawi ją z kłopotu. wtedy lęk o zdrowie dziecka i niemoc związana z szalejącym ustrojstwem w organizmie wywołuje w matce coś, co sama nazywam "emocją bezradności walczącej". to nic innego, jak desperacka walka z chorobą, która polega na próbie robienia wszystkiego, co w swojej - niestety słabej - mocy, by dziecko się nie zaraziło. oczywiście wszystko prawie ze łzami w oczach i wielkim - wydawać by się mogło - nieludzkim wysiłkiem.

właśnie tego doświadczyłam. ale i tak uważam, że mam szczęście. najpierw uratowała mnie mama, a następnego dnia - teściowa, biorą małą Myślę-Gęsie do siebie oszczędzając jej tym samym wątpliwej jakości powietrza w mieszkaniu.

w takiej sytuacji naprawdę warto zawalczyć o odrobinę czasu dla siebie. to już nawet nie to, ze trudno się zajmować dzieckiem, kurować się jednocześnie nie zarażając go. już nie mówię, że w takiej sytuacji kuracja zwyczajnie się przedłuża, bo przecież kiedy mama miałaby się "wyleżeć"?

czasami wystarczą dwa dni - nawet przy ciężkiej grypie - przeleżane w łóżku, przespane w większości, pełne specyfików do zażycia. a człowiek wydaje się "nówka".

[caption id="" align="aligncenter" width="656"] József Rippl-Rónai "My Dear Mother in Ill Health", 1905 / źródło[/caption]

 

dziś bez przepisów.

ale chyba każda mama to przechodziła...

urodzinowo: mocno czekoladowe muffinki z gruszką

Udostępnij ten wpis:
jest 21:30.
cisza w całym mieszkaniu. eR poszedł do kumpla na mecz. mało romantycznie. mała Mysia-Gęsia śpi.
a ja przed laptopem z kieliszkiem białego wina. tego mi było trzeba.
no, to "najlepszego!", życzę sobie na te kolejne-z-rzędu-urodziny.

wróć: nie, to nie tak, że wszyscy się na mnie wypięli i teraz topię łzy samotności w tym winie. tylko dopiero teraz mogłam sobie na to pozwolić. na wino, nie na łzy.

dziwna rzecz, z tymi urodzinami. przecież tak naprawdę codziennie człowiek starzeje się o jeden dzień. kiedy ma urodziny nie starzeje się o rok, a zaledwie o jeden dzień. tylko, że to właśnie ten dzień zaczyna odliczać dni do kolejnych urodzin. niestety.

czy lubię urodziny? nie za bardzo. tylko się człowiek zdenerwuje, że "to jednak się starzejemy", chociaż na co dzień przecież czas dla nas stoi w miejscu: wciąż mamy te może już nie osiemnaście lat, ale dwadzieścia... dwa, powiedzmy. w końcu, czy nie na tyle się czujemy?
tylko inni wokoło się starzeją, dzieci rosną, a my odhaczamy kolejne dni, jakby nas to wcale do śmierci nie przybliżało.

urodzin nie lubię też dlatego, że właśnie wtedy człowiekowi zbiera się na takie rozważania i zamiast się cieszyć z mnogości życzeń od życzliwych mu ludzi, to dołuje się upływem czasu, a w głowie pojawiają się rozmyślania grobopodobne. zaraz potem startują myśli ostateczne: życie po życiu i te klimaty.

i jak tu polubić urodziny?
z drugiej strony, kiedy mąż zapomina o nich, to jednak tak głupio. w końcu tych dat w jego życiu nie ma aż tak wiele.
nevermind.

grunt, że przynajmniej mogę na te urodziny zapomnieć o wszelkich dietopodobnych postanowieniach i zjeść nawet dwie takie muffinki. wyjątkowe: mocno czekoladowe i wilgotne w środku z idealnie komponującą się gruszką.

muffinki czekoladowe z gruszką

/przepis zaczerpnięty stąd, ale nieco przeze mnie zmieniony/

muffinki czekoladowe z gruszką




s k ł a d n i k i  (na 12 babeczek):

- 110 g mąki
- 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1 łyżeczki kakaa
- 1/2 tabliczki gorzkiej czekolady (min 70%)
- 150 g masła
- 60 g cukru
- 80 ml śmietanki 30%
- 60 ml maślanki
- 2 jajka
- 1/3 łyżeczki soli
- 1 gruszka

w y k o n a n i e:

- nagrzać piekarnik do 180*C.
- pokroić gruszkę w kostkę (jeśli ma twardą skórkę - obrać)
- przesiać mąkę, kakao, proszek do pieczenia i wymieszać.
- dodać 1/2 łyżeczki soli i masło. wymieszać składniki palcami, jak kruszonkę - rozcierając masło
z sypkimi składnikami - sprawnie, by masło się nie roztopiło.
- dodać cukier i wmieszać go łyżką.
- w misce połączyć śmietankę, maślankę i jajka. roztrzepać trzepaczką, ale nie ubić.
- połączyć obie masy szybko i krótko - jedynie do połączenia się składników.
- masę rozłożyć do formy na muffinki (wypełnione papilotkami). do każdej wcisnąć kilka kostek gruszki.
posypać startą czekoladą (opcjonalnie).
- piec 25-30 min.


muffinki czekoladowe z gruszką

muffinki czekoladowe z gruszką


muffinki czekoladowe z gruszką


muffinki czekoladowe z gruszką




Z pamiętnika MM


refleksja na temat... tego, co w ciąży (nie)typowe: zachcianki i wstręty.


Jesteś w ciąży. Już to wiesz: wszystko na niebie i ziemi mówi ci o tym, na czele z czterema testami ciążowymi i ginekologiem. Ale ciało milczy. Gdzie te słynne objawy? Gdzie poranne mdłości i ciążowe zachcianki?


Może akurat jesteś w tej grupie kobiet, którym to właśnie ciało “oznajmiło”, że coś się święci. Ja należałam do tych, którym ciało zaledwie podpowiedziało. Dyskretnie, ale jednak był to konkret.


Tak czy inaczej, kiedy potwierdziło się, co miało potwierdzić, organizm na wszystkie ciążowe atrakcje kazał czekać do końca drugiego miesiąca.


I tak, z pierwszym dniem trzeciego miesiąca, sporządzając (jeszcze w łóżku) na kartce listę zakupów dla eR., przy wypisywaniu na niej mięsa mielonego do spaghetti, poczułam silne mdłości wraz z szybkim napływaniem do ust “ciepłej śliny” – niechybny znak, że w przeciągu kilku sekund absolutnie należy być już w toalecie.


Normalnie zapewne zastanawiałabym się, czy to nie myśl o mięsie wywołała mdłości. Ja jednak wiedziałam: zaczęło się.


Potem było tylko ciekawiej. Wbrew swojemu “biologicznemu budzikowi”, nie mogłam wstać nawet w południe. Tygodniami zajadałam się samym serem camembert (z mleka pasteryzowanego!), nie mogąc potem nawet o nim pomyśleć. Włączył mi się “chemio-radar”, który wykrywał w żywności wszelką dodaną chemię i inne paskudztwa, które miały “poprawić” a to kolor, a to konsystencję, a to w końcu – o, zgrozo! – smak. Odrzucało mnie na kilometr od pryskanych owoców czy nawet soków (czułam w nich głównie cukier i sok mocno rozcieńczony wodą), nie wspominając o takich produktach jak kostki rosołowe czy chipsy…


Nie zapomnę, jak nocując u siostry umówiłyśmy się na film. Zakupili z mężem świeżo wyciśnięty sok dla mnie, a dla siebie paczkę chipsów. Serowych. Zawsze były dla mnie najokrutniejszą przekąską: nie dość, że z zasady nie jadam chipsów, to jeszcze te są najintensywniej i najbardziej śmierdzące! Teraz jednak nie byłam w stanie siedzieć na kanapie koło tego, kto trzymał paczkę. “Przesiądź się”, mówię do siostry, “bo te chips, wybacz, ale śmierdzą rzygami…”. Dokładnie tak to wówczas ujęłam. Ona – jak to ona – w ogóle się nie przejęła porównaniem, tylko wybuchnęła szczerym śmiechem.


Poza tym wypijałam hektolitry świeżo wyciskanych soków, uprzednio wybłagując u eR. sokowirówkę*. Oczywiście rozcieńczałam je wodą, ale wolałam robić to sama, niż płacić za to producentom soków.


Ale najbardziej zdumiewał mnie mój węch. Wrażliwy, jak nigdy dotąd, wyczuwał wszystkie zapachy. Nie tylko te subtelne i ładne, ale – a może głównie – te odpychające, których normalnie nikt nie chce wyczuwać. Począwszy od butów w korytarzu, które wyczuwałam będąc w sypialni. Leżąc już w łóżku docierał do mnie zapach lodówki, którą eR. czasem z nudów krótko wietrzył – tak, by sprawdzić, czy może czegoś by nie zjadł. Przestałam robić zakupy, bo w nozdrza już od progu uderzał mnie zapach wielkich chłodziarek i zamrażarek, mieszaniny ludzkich zapachów i różnych perfum oraz czegoś pomiędzy surowym mięsem a słodyczami.


Z reguły szerokim łukiem omijałam regały ze słodyczami, bo śmierdziały starym tłuszczem. Podobnie było w działach z przekąskami (paluszki, orzeszki, krakersy i chipsy). Chętnie za to chadzałam do pobliskiej piekarni, której zapach mnie urzekał za każdym razem.


A w tak zwanym międzyczasie – szalały hormony. To płacz – to śmiech. Raz rozpierała energia, a raz leżałam jak dętka. Czasem wydawało mi się to bardzo naturalne: ten dowcip był przezabawny, ale jak się dłużej nad nim zastanowić… czy on mnie nie obraża? I nieszczęście gotowe.


Czytając o nietypowych oznakach w Internecie (a zapewniam, ze jest tam tego całe morze), można się dowiedzieć naprawdę zatrważających rzeczy. Chęć gryzienia gumy, jedzenia kredy, ziemi, lizania tynku, czy wdychanie zapachu markerów, to tylko niektóre i – wierzcie mi – naprawdę subtelne w porównaniu z niektórymi. I, naprawdę, czytając o nich nie miałam chęci na podobne dziwactwa, dopóki nie naszła mnie chęć na śledzie w occie…


Byliśmy z eR. zaproszeni na ostatkową imprezę do siostry. To właśnie wtedy poczułam, że MUSZĘ – oczywiście natychmiast – zaspokoić chęć zjedzenia śledzia w occie. A w domu nie było. Mój eR. zaproponował, że kupimy w drodze na imprezę. Miało to jednak nastąpić dopiero za 2 h. W sklepie cała się trzęsłam, żeby nie otworzyć słoika przy ludziach między regałami. U siostry szybko otwarłam i pochłonęłam z lubością jednego fileta (który w momencie zaspokoił moją potrzebę zjedzenia czegoś kwaśnego), wcześniej ledwie powstrzymując się przed wypiciem zalewy octowej…


Poza tym, muszę przyznać, że ciąża generalnie przebiegała książkowo (poza jednym incydentem, o który innym razem) wraz z podręcznikowymi objawami. Tak, jak z siostrą jesteśmy różne (ani z wyglądu ani z charakteru nie przypominamy siostry), tak i nasze ciąże różnie wyglądały. Ona, nie wiedziałaby, że jest w ciąży, gdyby w końcu brzuch jej nie urósł. Ja, od końca drugiego miesiąca nie byłam w stanie ani na moment o tym fakcie zapomnieć. Dzięki temu nasze dzieci także są skrajnie różne (przez wygląd po charakter jako noworodki i niemowlęta).


PS. A co Wasze ciało Wam mówiło? Czy może, jak mojej siostrze – niewiele?


__________________
* Pokładałam się po meblach, usiłując najwiarygodniej pokazać, jak bardzo umieram z pragnienia. Soków sklepowych przecież nie mogłam tknąć!


Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia