cisza w całym mieszkaniu. eR poszedł do kumpla na mecz. mało romantycznie. mała Mysia-Gęsia śpi.
a ja przed laptopem z kieliszkiem białego wina. tego mi było trzeba.
no, to "najlepszego!", życzę sobie na te kolejne-z-rzędu-urodziny.
wróć: nie, to nie tak, że wszyscy się na mnie wypięli i teraz topię łzy samotności w tym winie. tylko dopiero teraz mogłam sobie na to pozwolić. na wino, nie na łzy.
dziwna rzecz, z tymi urodzinami. przecież tak naprawdę codziennie człowiek starzeje się o jeden dzień. kiedy ma urodziny nie starzeje się o rok, a zaledwie o jeden dzień. tylko, że to właśnie ten dzień zaczyna odliczać dni do kolejnych urodzin. niestety.
czy lubię urodziny? nie za bardzo. tylko się człowiek zdenerwuje, że "to jednak się starzejemy", chociaż na co dzień przecież czas dla nas stoi w miejscu: wciąż mamy te może już nie osiemnaście lat, ale dwadzieścia... dwa, powiedzmy. w końcu, czy nie na tyle się czujemy?
tylko inni wokoło się starzeją, dzieci rosną, a my odhaczamy kolejne dni, jakby nas to wcale do śmierci nie przybliżało.
urodzin nie lubię też dlatego, że właśnie wtedy człowiekowi zbiera się na takie rozważania i zamiast się cieszyć z mnogości życzeń od życzliwych mu ludzi, to dołuje się upływem czasu, a w głowie pojawiają się rozmyślania grobopodobne. zaraz potem startują myśli ostateczne: życie po życiu i te klimaty.
i jak tu polubić urodziny?
z drugiej strony, kiedy mąż zapomina o nich, to jednak tak głupio. w końcu tych dat w jego życiu nie ma aż tak wiele.
nevermind.
grunt, że przynajmniej mogę na te urodziny zapomnieć o wszelkich dietopodobnych postanowieniach i zjeść nawet dwie takie muffinki. wyjątkowe: mocno czekoladowe i wilgotne w środku z idealnie komponującą się gruszką.
muffinki czekoladowe z gruszką
/przepis zaczerpnięty stąd, ale nieco przeze mnie zmieniony/
s k ł a d n i k i (na 12 babeczek):
- 110 g mąki
- 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1 łyżeczki kakaa
- 1/2 tabliczki gorzkiej czekolady (min 70%)
- 150 g masła
- 60 g cukru
- 80 ml śmietanki 30%
- 60 ml maślanki
- 2 jajka
- 1/3 łyżeczki soli
- 1 gruszkaw y k o n a n i e:
- nagrzać piekarnik do 180*C.
- pokroić gruszkę w kostkę (jeśli ma twardą skórkę - obrać)
- przesiać mąkę, kakao, proszek do pieczenia i wymieszać.
- dodać 1/2 łyżeczki soli i masło. wymieszać składniki palcami, jak kruszonkę - rozcierając masło
z sypkimi składnikami - sprawnie, by masło się nie roztopiło.
- dodać cukier i wmieszać go łyżką.
- w misce połączyć śmietankę, maślankę i jajka. roztrzepać trzepaczką, ale nie ubić.
- połączyć obie masy szybko i krótko - jedynie do połączenia się składników.
- masę rozłożyć do formy na muffinki (wypełnione papilotkami). do każdej wcisnąć kilka kostek gruszki.
posypać startą czekoladą (opcjonalnie).
- piec 25-30 min.
Z pamiętnika MM
refleksja na temat... tego, co w ciąży (nie)typowe: zachcianki i wstręty.
Jesteś w ciąży. Już to wiesz: wszystko na niebie i ziemi mówi ci o tym, na czele z czterema testami ciążowymi i ginekologiem. Ale ciało milczy. Gdzie te słynne objawy? Gdzie poranne mdłości i ciążowe zachcianki?
Może akurat jesteś w tej grupie kobiet, którym to właśnie ciało “oznajmiło”, że coś się święci. Ja należałam do tych, którym ciało zaledwie podpowiedziało. Dyskretnie, ale jednak był to konkret.
Tak czy inaczej, kiedy potwierdziło się, co miało potwierdzić, organizm na wszystkie ciążowe atrakcje kazał czekać do końca drugiego miesiąca.
I tak, z pierwszym dniem trzeciego miesiąca, sporządzając (jeszcze w łóżku) na kartce listę zakupów dla eR., przy wypisywaniu na niej mięsa mielonego do spaghetti, poczułam silne mdłości wraz z szybkim napływaniem do ust “ciepłej śliny” – niechybny znak, że w przeciągu kilku sekund absolutnie należy być już w toalecie.
Normalnie zapewne zastanawiałabym się, czy to nie myśl o mięsie wywołała mdłości. Ja jednak wiedziałam: zaczęło się.
Potem było tylko ciekawiej. Wbrew swojemu “biologicznemu budzikowi”, nie mogłam wstać nawet w południe. Tygodniami zajadałam się samym serem camembert (z mleka pasteryzowanego!), nie mogąc potem nawet o nim pomyśleć. Włączył mi się “chemio-radar”, który wykrywał w żywności wszelką dodaną chemię i inne paskudztwa, które miały “poprawić” a to kolor, a to konsystencję, a to w końcu – o, zgrozo! – smak. Odrzucało mnie na kilometr od pryskanych owoców czy nawet soków (czułam w nich głównie cukier i sok mocno rozcieńczony wodą), nie wspominając o takich produktach jak kostki rosołowe czy chipsy…
Nie zapomnę, jak nocując u siostry umówiłyśmy się na film. Zakupili z mężem świeżo wyciśnięty sok dla mnie, a dla siebie paczkę chipsów. Serowych. Zawsze były dla mnie najokrutniejszą przekąską: nie dość, że z zasady nie jadam chipsów, to jeszcze te są najintensywniej i najbardziej śmierdzące! Teraz jednak nie byłam w stanie siedzieć na kanapie koło tego, kto trzymał paczkę. “Przesiądź się”, mówię do siostry, “bo te chips, wybacz, ale śmierdzą rzygami…”. Dokładnie tak to wówczas ujęłam. Ona – jak to ona – w ogóle się nie przejęła porównaniem, tylko wybuchnęła szczerym śmiechem.
Poza tym wypijałam hektolitry świeżo wyciskanych soków, uprzednio wybłagując u eR. sokowirówkę*. Oczywiście rozcieńczałam je wodą, ale wolałam robić to sama, niż płacić za to producentom soków.
Ale najbardziej zdumiewał mnie mój węch. Wrażliwy, jak nigdy dotąd, wyczuwał wszystkie zapachy. Nie tylko te subtelne i ładne, ale – a może głównie – te odpychające, których normalnie nikt nie chce wyczuwać. Począwszy od butów w korytarzu, które wyczuwałam będąc w sypialni. Leżąc już w łóżku docierał do mnie zapach lodówki, którą eR. czasem z nudów krótko wietrzył – tak, by sprawdzić, czy może czegoś by nie zjadł. Przestałam robić zakupy, bo w nozdrza już od progu uderzał mnie zapach wielkich chłodziarek i zamrażarek, mieszaniny ludzkich zapachów i różnych perfum oraz czegoś pomiędzy surowym mięsem a słodyczami.
Z reguły szerokim łukiem omijałam regały ze słodyczami, bo śmierdziały starym tłuszczem. Podobnie było w działach z przekąskami (paluszki, orzeszki, krakersy i chipsy). Chętnie za to chadzałam do pobliskiej piekarni, której zapach mnie urzekał za każdym razem.
A w tak zwanym międzyczasie – szalały hormony. To płacz – to śmiech. Raz rozpierała energia, a raz leżałam jak dętka. Czasem wydawało mi się to bardzo naturalne: ten dowcip był przezabawny, ale jak się dłużej nad nim zastanowić… czy on mnie nie obraża? I nieszczęście gotowe.
Czytając o nietypowych oznakach w Internecie (a zapewniam, ze jest tam tego całe morze), można się dowiedzieć naprawdę zatrważających rzeczy. Chęć gryzienia gumy, jedzenia kredy, ziemi, lizania tynku, czy wdychanie zapachu markerów, to tylko niektóre i – wierzcie mi – naprawdę subtelne w porównaniu z niektórymi. I, naprawdę, czytając o nich nie miałam chęci na podobne dziwactwa, dopóki nie naszła mnie chęć na śledzie w occie…
Byliśmy z eR. zaproszeni na ostatkową imprezę do siostry. To właśnie wtedy poczułam, że MUSZĘ – oczywiście natychmiast – zaspokoić chęć zjedzenia śledzia w occie. A w domu nie było. Mój eR. zaproponował, że kupimy w drodze na imprezę. Miało to jednak nastąpić dopiero za 2 h. W sklepie cała się trzęsłam, żeby nie otworzyć słoika przy ludziach między regałami. U siostry szybko otwarłam i pochłonęłam z lubością jednego fileta (który w momencie zaspokoił moją potrzebę zjedzenia czegoś kwaśnego), wcześniej ledwie powstrzymując się przed wypiciem zalewy octowej…
Poza tym, muszę przyznać, że ciąża generalnie przebiegała książkowo (poza jednym incydentem, o który innym razem) wraz z podręcznikowymi objawami. Tak, jak z siostrą jesteśmy różne (ani z wyglądu ani z charakteru nie przypominamy siostry), tak i nasze ciąże różnie wyglądały. Ona, nie wiedziałaby, że jest w ciąży, gdyby w końcu brzuch jej nie urósł. Ja, od końca drugiego miesiąca nie byłam w stanie ani na moment o tym fakcie zapomnieć. Dzięki temu nasze dzieci także są skrajnie różne (przez wygląd po charakter jako noworodki i niemowlęta).
PS. A co Wasze ciało Wam mówiło? Czy może, jak mojej siostrze – niewiele?
__________________
* Pokładałam się po meblach, usiłując najwiarygodniej pokazać, jak bardzo umieram z pragnienia. Soków sklepowych przecież nie mogłam tknąć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Sama Twoja obecność tu jest dla mnie cenna. A komentarz - tym cenniejszy. Dziękuję.