[caption id="" align="aligncenter" width="710"]
Zobaczyłam film. Nie, to był raczej filmik zamknięty w 13 minutach. Dzięki Herbacianej Córze (zobaczyłam to tutaj). Zapragnęłam i ja dodać swoje przysłowiowe 3 grosze.
I niby nie jest to film na wskroś surowy i – jak ja to określam – brudny, niczym Dom zły Smarzowskiego.
Składa się raczej z obrazów. Sceny ujęte w zwolnionym tempie są w gruncie rzeczy retrospekcją wspomnień kilkunastoletniej dziewczynki.
I niby nie trwa nawet tej symbolicznej godziny, a jednak 13 minut totalnie mnie wyczerpało.
I niby nie ma w nim krzyków, jest w nim więcej bólu i strachu niż można to byłoby ująć za pomocą słów i dźwięków.
I niby wszystko „już było” a temat bynajmniej nie jest odkrywczy, ukazanie tego z perspektywy dziecka szarpnęło moją duszą. Duszą matki.
I niby cała ta prawda, że „skrzywdzenie dziecka boli przez całe życie” jest nam wszystkim dobrze znana, a tym razem wchodzi kuchennymi drzwiami do naszych serc. I zaskakuje nas.
A może po prostu kiedy kobieta zostaje matką – dostrzega w domu swojej duszy te kuchenne drzwi i odryglowuje je podświadomie. Przygotowana zawsze na niespodziewane, które przyjdzie frontowymi drzwiami, zapomina o tych kuchennych.
Ja zapomniałam. Nastawiając się na potężny cios, zapowiadany przez Herbacianą, zaczęłam oglądać.
I niby to tylko 13 minut. A myślałam, że nie dooglądam.
http://www.youtube.com/watch?v=lOeQUwdAjE0
Problem ukazany przez reżysera jest bardzo aktualny. Wciąż nie ma dobrych rozwiązań – prawo musi mierzyć się z moralnością. I – niestety – zawsze tę walkę przegra. Tylko, że prawo stoi powyżej.
Dziwi nas wręcz już karykaturalnie przedstawiany proces adopcji, przyjęcia do rodziny zastępczej. Czy nie ma na celu ochrony dziecka? Ma. To czemu wciąż słyszy się o „nietrafionym wyborze”?
I – na koniec – dlaczego ten długi i męczący obie strony proces nie zawiera podpunktu (jeden podpunkt więcej nie zrobi różnicy) „przygotować rodzinę”? Owszem pełno kursów, wykładów „na temat…”. Z których nie wynika nic. Same ogólniki, frazesy. Tak, tak… uhm… - przytakują małżeństwa – wiemy, wiemy… - dodają, kiedy do ucha wpadają przestrogi, pouczenia. Tak, a drugim uchem wypadają. Przygotowanie to powinno dotyczyć indywidualnej sytuacji. Bo gdzie ta świadomość złożoności sytuacji? Nie wystarczy powiedzieć: „dziecko jest po przejściach, może sprawiać problemy”. Rodzice dmuchają na zimne przez dwa miesiące. A potem wracają do rzeczywistości, zapominając, że to skrzywdzone dziecko będzie czuło ten „ból” przez całe życie. A nie: „dopóki... coś tam”.
[caption id="" align="aligncenter" width="620"]
Zawsze chciałam mieć dziecko. Nawet, gdybym nie mogła mieć – byłabym całym sercem za adopcją. Teraz, kiedy sama jestem rodzicem, który dodatkowo miał dość… trudny start, mocno wystawiający na próbę nie tylko moje małżeństwo, jestem przekonana, że adopcja i przygarniecie obcego dziecka jest trudniejsze. Bo trzeba zmierzyć się z czymś, na co nie miało się wpływu i czego nie da się zmienić: z historią tego dziecka, jaka by ona nie była.
Podziwiam tych, którzy się na to zdecydowali i przestrzegam tych, którzy chcą się na to zdecydować: pamiętajcie o dziecku.
Pięknie napisane...
OdpowiedzUsuńrzeczywiście chyba moment kiedy kobieta zostaje matką, uwrażliwia ją dodatkowo na wiele, wiele aspektów... zwłaszcza, jeśli sama jest po przejściach. Ale oczy otwiera się teraz jakby szerzej...
Rodzicielstwo to nie zabawa. To nie są same bonusy i rozpływanie się w wiecznym poczuciu spełnienia, co może się niestety wydawać wielu osobom, które długo i bezskutecznie o dziecko się starają... wydaje się ono być "wisienką na torcie". A kiedy rzeczywistość nie wygląda idealnie, pojawiają się problemy... zwłaszcza, jeśli owo wyczekane dziecię jest z adopcji.
Szacunek do drugiego, nie ważne jak maleńkiego człowieka, to najważniejsza składowa każdej relacji.
Choć na filmie spłakałam się okrutnie, wracałam do niego kilkukrotnie. Może to ta ukazana perspektywa dziecka tak oddziałuje? Najprostszy przekaz, a boli najbardziej...
Dokładnie: rodzicielstwo to w pierwszej kolejności odpowiedzialność, a potem te "wisienki". Właśnie dla tych starających się ta przysłowiowa "wisienka" może zepsuć cały tort. Celowo napisałam "zepsuć", bo to jak postrzegamy nasz tort z wisienką a jak bez niej różni się diametralnie to tego, czym właściwie jest tort z wisienką i bez niej. Brnąć dalej w tę metaforę, torty z wisienką bywają bezładne, niekoniecznie nadające się na pokazy idealnych tortów. Ale mają w sobie coś cudownego: jak styl vintage, niby stare, niby poprzecierane, a przecież się podoba wielu ludziom. Najczęściej jednak te torty są stabilne i bardzo smaczne. Ile razy jadłaś absolutnie bajecznie wyglądający tort, który był mdły i nijaki, po prostu niesmaczny? Oczywiście potem nasza wizja pięknego i równocześnie smacznego tortu legnie w gruzach. Pojawią się wisienki i tort się zawali, zapadnie, wisienki pobrudzą go na czerwono swoim sokiem... Tę metaforę można do woli obrabiać. Pasuje idealnie. Po prostu nasze wyobrażenia nie idą w parze prawie nigdy z rzeczywistością. I tak jest bardzo często zarówno w przypadku bardzo wyczekiwanych dzieci czy adopcji (równie wyczekiwanej). Owo rozczarowanie powoduje gorycz. Bo miało być inaczej, jak z reklamy serka do smarowania znanej firmy albo ze zdjęć uśmiechniętej rodziny na tle zachodzącego słońca, których pełno w Internecie. To wszystko prawda, oni nie uśmiechają się nieszczerze, ale oni znają pojęcie szczęścia inaczej, że to NIE TYLKO takie piękne chwile. Ale im bardziej trzeba walczyć, tym bardziej się docenia taki momenty...
OdpowiedzUsuń