Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty

Ryby w naszej kuchni - Birgitta Rasmusson [RECENZJA]

Udostępnij ten wpis:

Nie wiem jak wy, ale ja mam niedosyt ryb w kuchni. Rybę znam smażoną, pieczoną, na parze... no i te w zalewie na ostro czy kwaśno. Żongluję tylko przyprawami, czyli raczej z lekka powiewa nudą. Tymczasem w moje ręce wpadła książka "Ryby w naszej kuchni" Birgitty Rasmusson od wydawnictwa REA-SJ...


ryby na naszum stole rea sj recenzja

Przeglądam książkę na szybkiego i od razu się nią zachwycam: to naprawdę mini przewodnik po rybach wraz z mnóstwem (aż 200!) przepisów. Na pierwszy ogień Czytelnik zostaje zaatakowany wręcz rybą jako taką. Bo jeśli gotujesz to chyba trochę wstyd nie wiedzieć jak wygląda dorsz czy śledź. Jeśli chociaż przez chwilę zrobiło ci się głupio, że tego nie wiesz - teraz możesz z łatwością te braki nadrobić. Zdjęcia ryb z podziałem na rodziny znajdziesz na pierwszych stronach książki.


ryby w naszej kuchni recenzja

Skoro już się dowiedziałeś, jak wygląda sandacz i jak rozróżnić turbota od "flądry królewskiej", która tak naprawdę jest dużą gładzicą, to możesz przejść dalej i dowiedzieć się co nieco o rybach, jako elementu naszej diety wraz z podziałem na te tłuste i chude.


A potem mamy mały instruktarz jak sprawiać, odfiletować różnego rodzaju ryby, jak je dzielić czy zdejmować skórę. Kiedy już mamy ten kawałek ryby, autorka prowadzi nas przez różne sposoby przyrządzania ryby, zaczynając od tego, jak dobierać czas i temperaturę do danego kawałka. Bardzo przydatne, bo nie wystarczą przyprawy i zmysł smaku - trzeba jeszcze umieć podać tę rybę tak, by nie była ani surowa ani przeciągnięta.


ryby w naszej kuchni recenzja3

To, co mnie zachwyca, to precyzyjność, dokładność przy podawaniu przepisów czy porad kulinarnych. Nie ma "czarnych dziur", wręcz przeciwnie: pojawiają się w końcu odpowiedzi na pytania krążące po głowie niemal każdej gotującej osobie. I do tego zdjęcia: krok po kroku.


ryby w naszej kuchni recenzja4

Ale, ale! Mamy bonus! Bo ryby, rybami, a co ze skorupiakami, coraz popularniejszymi, a wciąż egzotycznymi (bo w tradycyjnych książkach kucharskich przepisów na nie brak)? No to tu znajdziecie odpowiedź. Dokładnie tak samo pieczołowicie potraktowano owoce morza, jak ryby: jak policzyć z nich porcje, jak dzielić, gotować...


Dopiero kiedy mamy w głowie podstawy, możemy przejść do drugiej części, w której znajdziemy przepisy. I tutaj mamy kilka kategorii: Potrawy z ryb słodkowodnych, potrawy z ryb dorszowatych i makrelowatych, potrawy z ryb łososiowatych, potrawy ze śledzi, potrawy z ryb flądrokształtnych, potrawy z ryb egzotycznych i innych, potrawy ze skorupiaków oraz sosy i dodatki.


ryby w naszej kuchni recenzja2

Moim skromnym zdaniem wyczerpuje temat jeśli chodzi o takiego domowego kucharza jak ja. I - jak na naprawdę niegrubą książkę - jest wypełniona po brzegi. I powiem więcej: przepisy są bardzo zróżnicowane. Są i proste, mało wymyślne, ale i te z które definiują wyższą szkołę jazdy w kuchni. Niemniej na pewno ja się przy niej rozwinę i sądzę, że niejeden kucharz.


ryby w naszej kuchni recenzja1

Co do oprawy graficznej, to zdjęcia instruktażowe są dokładne i dobrej jakości, chociaż miniaturki. Jeśli chodzi o zdjęcia do przepisów też nie można im wiele zarzucić: apetyczne, dobrze sfotografowane i wystylizowane. Tylko... nie obraziłabym się, gdyby było ich więcej, bo średni zdjęcie pojawia się raz na 4-5 przepisów. Ale instrukcje są jasne i precyzyjne, więc nie będzie problemu z próbowaniem nowych technik i sposobów przyrządzania rym, czy owoców morza.


Moja ocena: Bardzo polecam. Oprócz zdjęć, których mogłoby być (wśród przepisów) więcej, bardzo mi podeszła. Zobaczymy jeszcze jak będzie z przepisami, bo - siła rzeczy - nie mogłam ich wypróbować.


Tytuł: Ryby na naszym stole
Autor: Birgitta Rasmusson
Wydawnictwo: REA-SJ
Rok wydania: 2016


ISBN: 9788379931460
Oprawa: miękka lecz usztywniona, papier błyszczący
Liczba stron: 192


Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa REA-SJ:


Wydawnictwo REA Sp. z o.o.


Zapisz


Zapisz

"Mega zupy na cały rok" - recenzja

Udostępnij ten wpis:
mega zupy na cały rok recenzja

U mnie w domu zawsze była zupa. Drugiego mogło nie być. Pamiętam nawet, że miałam ich przesyt. Od jakiegoś czasu jednak częściej wybieram zupę, niż jakiekolwiek inne danie. Jesienią – rozgrzewającą, zimą – sycącą, konkretną (ale nie ciężką czy tłustą!). W lecie chłodniki mogłabym jeść na okrągło, a wiosną lekkie, niezabielane zupy z mnóstwem warzyw. Tych tradycyjnych zup polska tradycja ma naprawdę sporo. A i tak potrafią się przejeść. Wtedy, by z chęcią sięgnąć po miseczkę zupy, szukam urozmaicenia.


Książka „Mega zupy na cały rok” trafiła w me ręce w idealnym momencie: półmetek zimy, a ja już nie mam pomysłu. Kartuję na szybko i od razu zauważam idealną, prostą zupę z zielonego groszku...


To, co od razu rzuca się w oczy, to przyjemny format, który nie straszy gabarytami, nie zajmuje połowy blatu. Jednocześnie nie jest to wersja mini. Okładka nie jest twarda, lecz lekko usztywniona, co nie dodaje jej dodatkowej wagi.

mega zupy


Książka ma 5 rozdziałów: zupy na zimno, zupy wege, zupy z wkładką, zupy – nowe smaki, zupy energetyzujące. Bardzo konkretny, dobry podział.


Kolejna rzecz to zdjęcia. W ogóle cała książka jest nowoczesna: ładne, nieprzesadzone zdjęcia. Apetyczne, zachęcające do wypróbowania, ale nie są to dzieła sztuki. Nie muszą, przynajmniej ja tego nie wymagam. Spełniają moje „wymogi”, nie zrażając. Nie wszystkie przepisy mają swoje zdjęcie, ale większość. Zauważyłam też, że zdjęcia nie są „równe”. Różnią się od siebie stylem, światłem, sposobem ujęcia, prezentacją dania itp. Podejrzewałam, że było kilku fotografów. I miałam rację, odkrywając na jednej z pierwszych stron wykaz autorów zdjęć i ich źródeł. Ale powtórzę: mnie to nie razi i nie odstrasza.


mega zupy wydawnictwo rea-sj


Co do przepisów – uwaga – nie są ani skomplikowane, ani wyjęte z kosmosu, ze składnikami z końca świata. W zasadzie są to proste połączenia smaków nam znajomych. Oczywiście jest kilka przepisów, które zawierają egzotyczny składnik, jak np. mleko kokosowe. Ale czy w dzisiejszych czasach kogoś to martwi? Może je już kupić praktycznie w każdym markecie. Chcę jednaka podkreślić, że ta prostota i dostępność produktów nie klasyfikują tej książki jako mniej odkrywczej a zatem mniej wartościowej. Bo obecnie widzi się tendencję do ciągłego kombinowania, jakby nowy smak nie mógł powstać z tych nam już znanych. Są jednak wśród kucharzy ci, którzy uwielbiają prostotę. I o ile wielcy szefowie potrafią się nad nią rozpływać, o tyle blogerzy idą na całość. Dość desperacko jednak.



Muszę powiedzieć, że jestem książką zachwycona. Bo to było dokładnie to, czego potrzebowałam. Inspiracji, przypomnienia, że jeszcze mogę pójść w tę stronę, a za chwilę w tamtą. I nie muszę przy tym odwiedzać sklepu z azjatycką żywnością. Więcej: przepisy są naprawdę proste i szybkie, chociaż nigdzie nie ma ani słowa o kostkach rosołowych. Nikt nie straszy pięciogodzinnym gotowaniem wywaru, ale jest kilka uwag, które organizację pracy w kuchni mogą poprawić.



mega zupy na cały rok walka w kuchni


Moja ocena: Bardzo polecam. Jeśli jak ja ostatnio jesteście zwolennikami zup – ta książka jest dla was. Tyle w temacie.

Tytuł: Mega zupy na cały rok

Autor: praca zbiorowa

Wydawnictwo: REA-SJ

Rok wydania: 2016 ISBN: 9788379932269

Oprawa: miękka lecz usztywniona, papier błyszczący

Liczba stron: 128

Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa REA-SJ:

Wydawnictwo REA Sp. z o.o. Zapisz Zapisz

Zapisz

"Kuchnia na plebanii. 200 tradycyjnych przepisów księżowskich gospodyń" - Łukasz Modelski

Udostępnij ten wpis:

Czy zauważyliście, że w ostatnim czasie książki kulinarne wydawane są w taki sam sposób? Przepis na białym tle, obok ogromne zdjęcie potrawy. A fotografia zawsze tak wyszykowana, że na ścianie można powiesić: a to rustykalnie, to znów w bieli, kolejne koniecznie od góry. Mnie to nie przeszkadza, jednak kiedy trzymam w rękach „Kuchnię na plebanii. 200 tradycyjnych przepisów księżowskich gospodyń” już wizualnie odbiega od głównego nurtu...
 


kuchnia na plebanii okladka

Zobaczyłam okładkę, przeczytałam tytuł i pomyślałam: „jest nieźle”. W końcu książka zatytułowana w ten sposób mogła na okładce mieć taką właśnie gospodynię z szykownej podomce, która stałaby w swojej kuchni i trzymała brytfankę z pieczonym kurczakiem lub ciasto drożdżowe. A jednak widzę piękną czerwień. Książka chyba miała być stylizowana na dawne książki kucharskie. Matowa i taka przyjemna w dotyku.


kuchnia na plebanii


Kartkuję ją na szybkiego i widzę, że nie ma ani pół zdjęcia. Kilka symbolicznych rysunków, ale żadnej ilustracji przedstawiającej potrawę, tylko same przepisy. I tekst. Struchlałam: będzie ciężko.


 Tymczasem spokojnie zaczęłam od wstępu i już wiedziałam, że będzie dobrze. Łukasz Modelski, autor książki, zaznacza, że książka ta ma dla niego wartość niejako historyczną (szukając gospodyń wnet zorientował się, że wiele z nich już odeszło). A ja, z wykształcenia historyk, od razu poczułam się jak ryba w wodzie.


Książka ta to nic innego, jak siedem rozmów z ośmioma gospodyniami. To dialog, w którym pojawiają się przepisy na dania, które serwuje się księżom na plebanii. A co ksiądz, to inny obyczaj; co gospodyni, to inny przepis na rosół. Ponieważ wiele dań różni się ode siebie, niektóre z nich pojawiają się kilkukrotnie. Aż kusi spróbować do porównania. Modelski podaje przepisy w niezmienionej narracji, w jakiej są mu one podane. Jednak wszystko jest bardzo czytelnie zrobione: nie sposób przeoczyć przepisu, bo nazwa dania zawsze umieszczona jest w ramce, a tekst przepisu – kursywą. Dla ułatwienia na marginesach Modelski podaje ilości składników.


kuchnia na plebanii recenzja

Osobiście bardzo podoba mi się, że nie mam tu do czynienia ze zwykłą książką kucharską, a z rozmowami z bardzo konkretnymi ludźmi, kobietami, które od kilkunastu lat gotują na plebaniach w całej Polsce. I to się czuje, bo tekst jest bardzo naturalny. Rozmowy te czyta się lekko i przyjemnie. Poniżej prezentuję maleńki fragment, byście poczuli klimat:


Jaka potrawa jest najbardziej charakterystyczna dla tych okolic? [chodzi o Pomorze – przyp. mój]
Kiedyś się robiło taki serek kiszony. Z mleka powstawał ser, który potem zaczynał fermentować z białą pleśnią. Musiał trochę skisnąć, ale ludzie robią i bez kiśnięcia, z twarogu, choć kiszony lepszy.


KISZONY SEREK


składniki:


- 1 kg tłustego białego sera
- 2 szklanki śmietany
- 2 żółtka
- kminek
- sól
 
Twaróg trzymać poza lodówką, aż zacznie lekko kisnąć (dwa, trzy dni). Rozdrobnić i włożyć do miski, lekko osolić. W dużym garnku przygotować kąpiel wodną, umieścić w niej miskę z serem. Dodać kminku do smaku. Podczas gotowania mieszać, żeby nie przywarł do miski. Kiedy zacznie się topić dodawać śmietany i żółtek w zależności od pożądanej konsystencji – może być do krojenia lub do smarowania.


Nie każdy twaróg się rozgotuje tak ładnie, jeśli ma za dużo serwatki, to serek się nie uda.”


Prawda, że bardzo naturalnie? Początkowo myślałam, że książka będzie idealnym prezentem na Dzień Babci, bo ona lubuje się w takich starych przepisach. Jednak im dłużej czytałam, tym większą miałam ochotę zatrzymać tę książkę w domu. I sprawdzić każdy z siedmiu sposobów robienia rosołu. Kusi mnie, by powstał o tym wpis.


kuchnia na plebanii lukasz modelski

Tymczasem...


Moja ocena: Polecam / bardzo polecam. Nie jest to jednolita najwyższa nota, zgadza się. Ale to nie przez brak zdjęć, które tak uwielbiam. W tej książce mi to nie przeszkadza. Niektóre przepisy nie są precyzyjne. Składniki – owszem. Niestety opis sposobu wykonania już nie zawsze. Bałabym się ryzykować. Ale kto wie, może moja babcia – nie, bo wiedziałaby „w czym rzecz”.



Tytuł: Kuchnia na plebanii. 200 tradycyjnych przepisów księżowskich gospodyń

Autor: Łukasz Modelski


Rok wydania: 2016
ISBN: 9788308062463

Oprawa: twarda, papier Ecco Book Cream
Liczba stron: 240

 
Miałam ogromną przyjemność recenzowania tej książki dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego.


_____________________________________________


Zapisz

"CasaMia. Domowa kuchnia włoska: gotowanie z miłością i pasją!" Cristina Bottari

Udostępnij ten wpis:

casamia recenzja


CasaMia to następna książka Cristiny Bottari, autorki bestsellerowej MammaMia. To jakby kolejna część. I od razu przed oczami staje mi przebój filmowy (żeby to jeden!), którego fani pędzą na złamanie karku do kina na jego drugą a nawet trzecią część i wychodzą... rozczarowani odgrzewanym kotletem. Z czasem utarło się, że „dwójki” nigdy nie warto oglądać, bo „wiadomo, że będzie słabsza”. Czy CasaMia to taka właśnie „dwójka”, czy może jednak kolejny hit?


Nie wiem. Wiedziałam, że CasaMia to kolejna część, ale na oczy nie widziałam tej pierwszej. I nie żałuję. W zasadzie muszę powiedzieć, że się cieszę. Przyjęłam założenie, że nie spojrzę na tę książkę jak na filmową „dwójkę”. Zawsze odpychała mnie reklama z gatunku „książka autora bestselleru...” i tego typu. Bo dla mnie to brzmi, jakby sama książka nie mogła się obronić, reklamując się swoją „siostrą po fachu”. Ale to ja. Postanowiłam więc odłożyć uprzedzenia na bok.


casa mia książka kucharska

Otworzyłam książkę i moim oczom ukazała się rodzinna uczta. Bardzo po włosku. Mimo uporządkowania odnosi się jednak wrażenie, że panuje w niej jakiś rozgardiasz. I jest to urocze a nawet przyjemne: kolaż zdjęć tych współczesnych z tymi z dawnych lat, porady, historie rodzinne i anegdoty, ale przede wszystkim mnóstwo przepisów. Z książki bije jakieś ciepło i swojskość, chociaż Włochów nijak porównać do Polaków. Człowiek po prostu czuje się u siebie.


Od razu zaznaczę, że w kuchni jestem konkretna (nawet jeśli odmierzam składniki na oko) i kiedy wchodzę w kulinarnie mi obce rejony, wolę jednoznacznie brzmiące przepisy, których nie muszę szukać między wierszami jakiejś opowieści. Jeśli książka ma mi pomóc lepiej gotować, historyjki o wspólnym pieczeniu ciasteczek autorki z jej babcią tylko utrudnią mi odczytanie przepisu. Dlatego przypuszczałam, że klimat panujący w książce uczyni ją książką bardziej do przeglądania a nie do gotowania. Jakaż była moja ulga, kiedy natknąwszy się w końcu na przepis zobaczyłam konkret. Żadne „na oko”, przepis czytelny, instrukcja jasna i zrozumiała. Znajdziemy też informację, dla ilu osób podane są proporcje, krótkie i konkretne słowo wstępne oraz...jakie do danego dania polecane jest wino. Nie ma z góry podanej informacji o czasie przygotowania/gotowanie, ilości kalorii i stopniu trudności. Mnie to nie przeszkadza, ale fakt, że ostatnio przyjęło się to podawać.


casa mia recenzja

Ale niestety pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, to składniki, które – rzecz jasna – we Włoszech są łatwo dostępne, popularne i po prostu tanie, ale nie w Polsce. I na pewno w pierwszym lepszym spożywczaku nie dostanę ośmiornicy. Zresztą nie ma specjalnego wyboru nawet w wydawałoby się popularnych owocach morza. Wówczas naszła mnie refleksja, że wyobrażenie o kuchni włoskiej jakie mają polskie gospodynie domowe ogranicza się do pizzy, lasagne, spaghetti risotto i tiramisu. I to wszystko najchętniej adaptowane do polskich realiów. Wiecie z mnóstwem żółtego sera. Nie rozwijam tematu, bo to nie miejsce na to. Tak czy inaczej mocno się zdziwiłam i mimo wszystko spróbuję zamienić mozzarellę bufala na tę zwykłą. A pizzoccheri (wstążki z mąki gryczanej) zamienię na makaron gryczany. Sądzę też, że nie będą miała okazji zrobić zupy z płaskurki i ośmiornicy. Trudno, będę musiała z tym żyć a pewne modyfikacje autorka po prostu będzie musiała mi wybaczyć.


Przepisów jest jednak od groma, a w większości z nich jesteśmy w stanie zamienić włoski składnik na jego odpowiednik i jestem przekonana, że też nam będzie smakować.


 casa mia

Jeśli chodzi o konkrety. Książkę podzielono na siedem działów: przystawki, pierwsze dania, pizze i zapiekanki, drugie dania, warzywa i dodatki, desery i pomysły na stół. W indeksie jednak zamiast ostatniego, pojawia się dział przetwory i inny drobne przepisy. Dzięki temu ten włoski chaos zostaje ujarzmiony. A my jesteśmy w stanie dotrzeć do interesującego nas przepisu. Przy praktycznie każdym znajdziemy zdjęcie. Co jakiś czas przeczytamy jakąś poradę (mnóstwo ich także przy samych przepisach), a także poznamy nieco samą autorkę, która zwierza się ze swoich zainteresowań. Nawet jeśli nie do końca związane są z samym zamysłem książki. Wszak to książka kucharska. I znów: kogoś może to razić, ale mnie nie. O ile przepisy są przepisami a nie opowieściami.


 casa mia1

Ponieważ jemy oczami, to nie sposób pisać o książce kucharskiej, nie poruszając kwestii zdjęć, ich kadrowania i jakości. I tutaj niestety troszeczkę się rozczarowałam. Mimo że większość zdjęć jest bardzo ładnie skadrowana, a potrawy naprawdę  profesjonalnie zaprezentowane, odnosi się wrażenie, że są robione jakby przy złym, wieczornym świetle. Są jakieś pożółkłe, żywcem wzięte z tych cienkich książeczek wydawanych onegdaj z przepisami czytelników. Ciekawe, że na żywo, kiedy się dotyka stronic bardzo mi [sic!] się to rzuca w oczy, a na zdjęciach, które Wam pokazuję gdzieś to umyka. Hm. Jedynym wyjątkiem są zdjęcia deserów, których kolory wyglądają bardziej naturalnie.


Co ja generalnie myślę o tej książce? Nie wiem, czy jest to absolutny must have. Wiem jednak, że zakochani w kuchni włoskiej powinni się z nią przynajmniej zapoznać. A pozostałym poszerzy ona horyzonty i zmieni / skoryguje (niepotrzebne skreślić) myślenie o tradycyjnej włoskiej kuchni. Mnie się podoba. Na pewno wypróbuję wiele z tych przepisów, które później opublikuję na blogu. Czy polecam? Jednoznacznie tak. Nie jest to dla mnie pornfood rodzinne jedzenie ma mieć przede wszystkim smak, którego się nie zapomina. A wygląd jest tu sprawą drugorzędną.


 Zatem smacznego czytania!


PS. Książkę mogłam dla Was zrecenzować dzięki uprzejmości Grupy Wydawniczej Publicat S.A.


Tytuł: CasaMia. Domowa kuchnia włoska: gotowanie z miłością i pasją!
Autor: Bottari Cristina
Wydawnictwo Publicat (GWPublicat S.A.)
Rok: 2013
Liczba stron: 256
ISBN: 9788324519415
Oprawa: twarda


Zapisz

zakupy bardzo po polsku, a jednak w internecie

Udostępnij ten wpis:
artykuł sponsorowany


ja: ... w internetach? no ba!
n: tak? a myślałam, że się boisz!
ja: bo tak było! ale teraz już nawet kubuję buty. i to nie boli, wyobraź sobie!
(śmiech)
n: nie, to prawda. a jedzenie?
ja: wiesz, jak jest. ta nasza wieś nie wlicza się w żaden przyzwoity cenowo okręg dostaw. płaciłabym jak za woły.
n: żałuj, bo to cholernie wygodne. bez wychodzenia z domu. bez dźwigania tobołów. bez nerwówy przy kasie. bez zgrzytania zębami, że już wszystko przebrane.
ja: ... no i niewątpliwie bez kontaktu z ludźmi.
n: ty to powinnaś się raczej wykłócić się o wolny wieczór, a nie opierać swoje życie towarzyskie na ludziach kupujących w Biedrze! zresztą - też mi kontakty, kiedy za jedyny kontakt to ty raczej musisz przeprosić, bo babce przejechałaś wózkiem po stopie.
ja: ... czasami inaczej się nie da.
n: da się.


 

zakupy w internecie


i tak od słowa do słowa przeszłyśmy do konkretów: teraz musiałam już przyznać, że siedzę uwięziona psychicznie w klatce moich własnych ograniczeń. bo nie chcę kupować jedzenia przez internet. moje poczucie własnej niezależności zostało zachwiane, a moja przyjaciółka do tego wszystkiego wmawia mi, że dla niej to brzmi jak ubezwłasnowolnienie.


czyli, co oznacza słowo "przesada".
dobrze, że się obudziłam z tego koszmarnego snu.

z ciekawości weszłam w internety i przyglądnęłam się kilka stronom. mnie zaintrygował Polski Koszyk. znacie? zaczęłam się rozglądać: ciekawa, przyjemna dla oka od strony graficznej wydaje się naprawdę profesjonalna, a jednak czytelna nawet dla laików. już nie mówię jaki to ma wpływ na odbiór - człowiek czuje się potraktowany poważnie. ładne zdjęcia, mnóstwo kategorii, a w tym produktów od groma! im więcej klikałam, tym bardziej korciło mnie zamówić coś.

patrzę na koszty dostawy - newralgiczny moment. i już widzę, że powinnam żałować, że nie mieszkam w okolicach Warszawy, bo jak się człowiek postara, to może nawet nie płacić za dostawę. ale ja, w stosunku do Warszawy jestem na końcu świata. to jak to się do mnie ma? sprawa wygląda tak: po pierwsze, wartość zakupów - gdziekolwiek bym nie mieszkała - musi wyniśsć przynajmniej 50 zł. można je zamówić albo do paczkomatu, albo za pomocą kuriera. to było do przewidzenia. jeśli do paczkomatu, to oczywiście trzeba brać pod uwagę wielkość paczki. jeśli się nie zmieści - szykuj się na dopłatę za drugą paczkę. w przypadku kuriera - liczy się waga. max 25 kg. inaczej znów - z jednej paczki otrzymamy dwie. no i oczywiście zapłacimy jak za dwie. ale jeśli będziemy się pilnować, to wychodzi to całkiem tanio: za pobraniem do paczkomatu mamy 9, 75 zł , za kuriera (inPost) pod dom zapłacimy 15,99 zł.
jakie mam wrażenie? całkiem-całkiem. niby głównie jedzenie, ale kosmetyki, chemię czy inne tak zwane artykuły higieniczne czy dla malutkich dzieci też kupisz. niby to nie Rossmann, ale nie musisz do niego specjalnie lecieć. są też różne artykuły z gatunku wyposażenie domu, czy artykuły dekoracyjne. i znów - to nie Ikea ani Castorama. ani nawet ten cały Leroy Merlin. ale jak ci czegoś brakuje, to nie musisz się pchać do żadnego z tych molochów w poszukiwaniu obieraczki do warzyw, żarówki czy nawozu do roślin. więcej: możesz nawet darować sobie wyprawę do papierniczego czy apteki: tam to wszystko też jest. i nie nachodzisz się specjalnie.

w sklepie można kupić polskie produkty, ale zagraniczne też - skoro człek od lat kupuje ten, a nie inny proszek do prania, może go kupić. i znajdzie na nim etykietę z barwami danego kraju, więc kupuje się świadomie produkt obcy. mnie osobiście zaintrygował fakt, że produkty polecane (jest taka odrębna kategoria) to najlepsze produkty wybrane przez sklep. i kropka. tej etykietki nie można kupić, co podkreśla się na stronie delikatesów.

niestety większe zakupy opłaca się robić tylko w okolicach Warszawy. jeśli więc masz to szczęście, sprawdź jak to działa. chętnie zweryfikuję moje odczucia wobec tego sklepu. na razie robi na mnie dobre wrażenie (mnogość i różnorodność artykułów spożywczych jest godna podkreślenia). nie wiem jednak, czy produkty, które trafiają do klienta są takie, jakie sam by sobie wybrał, gdyby mógł je dotknąć/ powąchać przed zakupem. nie wiem też, jak sprawnie przebiega proces od zamówienia, do samego dostarczenia pod drzwi.

jeśli ktoś korzystał/ będzie korzystać, piszcie, jakie są Wasze odczucia/ odbiór tego sklepu (artykuł zostanie wzbogacony o Wasze opinie).


polskikoszyk

sponsorem artykułu były Delikatesy Internetowe Polski Koszyk, który znajdziesz na www.polskikoszyk.pl.

Zapisz

Recenzja: SzlachetnySmak.pl (rerun)

Udostępnij ten wpis:
Szpital to nie miejsce na chorowanie, jak stwierdził Samuel Goldwyn. Ja od siebie mogę jeszcze dodać, że do chorowania w szpitalu trzeba mieć po prostu końskie zdrowie...

Aby nie wdawać się w szczegóły, o których już swego czasu pisałam na poprzednim blogu, wystarczy, że napiszę podsumowująco:

Po półtorej tygodnia, umordowana po szpitalu, wymęczona kilkugodzinnym czekaniem na wypis, lekko spuchnięta po zastrzykach nieco zatrzymujących wodę w organizmie, wróciłam do domu.

Wtedy postanowiłam właśnie nieco wyciszyć się z gotowaniem na rzecz herbaty. Tym razem miałam spróbować czegoś zupełnie nowego: Earl Gray, czarną „hiszpańską mandarynkę”, zieloną o smaku „kaktusa z żurawiną” i także zieloną o tajemniczej nazwie „uroki lasu”. Te cztery herbaty dostałam z internetowego sklepu SzlachetnySmak.pl. Wraz z nimi przyszła też kawa z Peru.

herbata8

W pierwszym dniu po powrocie ze szpitala brakowało mi prostej, szlachetnej, mocnej herbaty z charakterem. Byłam zmęczona słabą, pozbawioną smaku, lekko zabarwioną szpitalną herbatą, z której w końcu zrezygnowałam na dobre. Otworzyłam pudełeczko i wyciągnęłam opakowanie z przysłaną mi herbatą Earl Gray. Pomyślałam, że ten klasyczny i wyrazisty smak przywróci mnie do rzeczywistości.

herbata9

Zapach, jaki się unosił był zniewalający a przy tym intensywny. Zaciągnęłam się nim i zamknęłam oczy. Wszystko, czego mi było trzeba, to wygodnego krzesła i książki. Ten typ herbaty nie wymaga ognia w kominku i koca. Jest dostojny, jak angielska five o'clock. Wymaga spokojnego delektowania się smakiem, jaki daje Earl Gray. Upiłam pierwszy łyk. Porządna herbata nie może smakować gorzej niż pachnieć, pomyślałam sentencjonalnie. Smak był wyrazisty – jak zapach. I pachniał jak tylko może pachnieć herbata, którą pito w czasach „bostońskiego picia herbaty” (bywa też nazywane „bostońską herbatką” z ang. „The Boston Tea Party”) - w 1773 r. Oczywiście, wydarzenie to wcale nie wiązało się z piciem, a z utopieniem herbaty przez brytyjskich kolonistów w ramach buntu wobec nakładanych przez metropolię (Wielką Brytanię) podatków na... herbatę (The Tea Act) przypływającą do Stanów Zjednoczonych. Całe to zdarzenie mogłam sobie wyobrazić doskonale. Byłam przekonana, że właśnie Earl Gray mogło się wówczas pić.

 

***

Następnego dnia spadł śnieg. Biały puch pokrył drzewa i trawę w ogrodzie. Przez kilka godzin – zanim nie stopniał – było bardzo bajkowo i jasno. Wciąż senna zeszłam do kuchni w piżamie i postawiłam wodę w czajniku. Czekając aż się zagotuje zastanawiałam się, jaka kawa w taki poranek byłaby najlepsza. Mimo, iż pogoda nastrajała świątecznie a przez to leniwie, trzeba było powoli brać się do życia. Tym razem sięgnęłam na coś z owocową nutą. Wyjęłam zieloną herbatę, która wśród licznych właściwościach (oczyszczających, odmładzających, odchudzających...) ma też te łagodnie – ale długotrwale – pobudzające. Coś w sam raz dla mnie: zielona zatytułowana „Kaktus i żurawina”.

herbata6

Odczekałam, aż woda ostygnie do około 80*C i zalałam ¼ łyżeczki. Na „sucho” pachniała bardzo intensywnie kaktusowo. Obawiałam się jednak, że smak może być słabszy. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu, herbata okazała się naprawdę bardzo wyraźnie kaktusowa. Brakowało mi jedynie zapowiadanej nuty żurawiny. Gdzieś w tle minimalnie wyczuwałam jej lekką cierpkość. W gruncie rzeczy jednak była zbyt delikatna. Dlatego sięgnęłam po słoiczek własnoręcznie robionej konfitury i dodałam pół łyżeczki. Połączenie okazało się wyborne: lekko kwaskowe, orzeźwiające, a wszystko to na bazie zielonej herbaty. Piłam ją, obserwując biały ogród i płatki śniegu, które swobodnie leciały z nieba. Na dworze zima pełną parą, a w filiżance małe „ciepłe kraje”.

***

Środa już z samego rana rozczarowała mnie pogodą pt.: „środek listopada”. Deszcz, szare niebo i wiatr. Okropność. I wystarczyło, bym do kuchni weszła z zachmurzoną miną, zniechęcona do wszelkiej aktywności, nieważne czy ruchowej, czy umysłowej. I pewnie cały dzień przeplątałabym się w poszukiwaniu natchnienia do życia, gdyby nie mój odruch porannego picia herbaty. A co mi tam. Jak mam tak się przeturlać z kąta w kąt, to już lepiej siąść przy stole i wąchać świeży zapach mandarynek, pomyślałam. I wtedy przypomniałam sobie o „hiszpańskiej mandarynce”, którą dostałam od SzlachetnegoSmaku.pl.

herbata1

Włączyłam czajnik, a czekając aż woda się zagotuje, wąchałam egzotyczny zapach mandarynki. Wrzątkiem zalałam czarną herbatę, pachnącą słodką, hiszpańską mandarynką. Aromat jednak nie był tak intensywny, jak oczekiwałam, ale i tak najważniejszy był smak. Dałam się jej porządnie zaparzyć przykrywając spodeczkiem. Zniechęcona niemrawą pogodą usiadłam z „hiszpańską mandarynką” przy stole. Pociągnęłam duży łyk. Niestety oczekiwałam intensywnego smaku, którego nie było. Była nuta. Jednak moje rozczarowanie pod koniec picia, zmieniło się: zbyt intensywny smak mandarynki, mógłby przytłaczać, jak zbyt duża dawka wanilii. Delikatność smaku sprawiła, że za kilka godzin znów zaparzyłam ją sobie i piłam zagryzając cząstkami mandarynki. Było to idealne połączenie: nie ciastko, a właśnie ten owoc.

herbata2

Kolejny dzień rozpoczął się refleksją. Tydzień zbliżał się ku końcowi, a zaległości na uczelni (jednej i drugiej) nie maleją. Wręcz przeciwnie. Postanowiłam więc zrobić plan pracy. Zapowiadało się długie siedzenie nad książkami. To się kręgosłup ucieszy, pomyślałam ironicznie, głowa zresztą też... Teraz trzeba było przysiąść z rozbudzoną głową, więc wypiłam delikatną kawę z dużą ilością mleka i ruszyłam z kopyta. W południe jednak kręgosłup zaczął się domagać zmiany pozycji. Pomyślałam więc, że przejdę się do kuchni i zrobię sobie dobrą herbatę. Aby oczyścić głowę ze zmęczenia postawiłam na zieloną. Tym razem „uroki lasu”.

herbata4

Zapach miała nieziemski: intensywny, orzeźwiający i bajkowy. Pierwszym moim skojarzeniem były krasnoludki i cudownie kolorowy las pełen pełen dziko rosnących owoców – malutkich, ale bardzo aromatycznych. Odczekałam, aż zagotowana woda ostygnie i kiedy miałam około 80*C zaparzyłam herbatę. Zauważyłam, że jako jedyna miała całe liście, które w suche formie były zwinięte, dlatego dałam je tylko trzy. Do tego zauważyłam pływające cząstki poziomek, niebieskie płatki chabra i żółte, ale nieznanego mi pochodzenia. Ta forma wydała mi się bardzo elegancka: liście pięknie się rozwijają w czasie zaparzania i do tego te kolory sprawiały, że herbata wydawała się radosna. Po pierwszym łyku wiedziałam, że to będzie moja ulubiona herbata. Przed oczami stanęły mi soczyście zielone, bujne drzewa, wysokie paprocie... prawie poczułam charakterystyczny, wilgotny zapach jaki niesie każdy gaik. Brakowało mi tylko śpiewu ptaków. Herbata naprawdę smakuje lasem. Ale czuje się tylko to, co w nim najlepsze – uroki, więc nazwa jest bardzo adekwatna. Teraz, naładowana pozytywną energią mogłam wrócić do dalszej pracy. Z uśmiechem.

herbata3

I nadszedł piątek. Zimny i okropny. Zaparzyłam sobie najzwyklejszą herbatę i dolałam zrobionego przez babcię soku z malin. Po pierwszym łyku zrozumiałam, że dzień zacznę od telewizora pod kocem. Trudno. Dziś nie byłam w formie. Wyjątkowo wczesnym popołudniem mama wróciła z pracy. Też nie była dziś u szczytu swej formy, więc usiadłyśmy razem przy stole i patrzyłyśmy każda w swoją dal, lekko zawieszona. Po chwili poczułam, że to bezproduktywne "kiszenie się" należy przeobrazić w twórczą rozmowę. Wystarczyła tylko filiżanka dobrej kawy. Przecież SzlachentySmak.pl przysłał mi jeszcze kawę z Peru.

kawa

Mama entuzjastycznie przyjęła moją propozycję wspólnej chwili na kawę i niebawem obie krzątałyśmy się nieśpiesznie wokół ekspresu. Zapach zmielonych ziaren był jakby owocowy i nieco kwaskowaty, ale nie mogłam wyczuć tej nuty, która pozwoliłaby mi określić to precyzyjniej. Kiedy rozlałam kawę do filiżanek, postanowiłyśmy tym razem nie mieszać do tego mleka, by cieszyć się smakiem. Ten okazał się nie być bardzo intensywny, łagodny ale wyraźnie inny niż tak, którą pijam. Po kilku łykach obie z mamą doszłyśmy do wniosku, że ta niezidentyfikowana dotychczas nuta, to pomarańcza. I to też sprawia, że ma kwaskowaty posmak, ale nie jest kwaśna. Jest nienachalna i zwyczajnie smaczna. Nie spodziewałam się, że aż tak mi zasmakuje. Jednak nieprzyzwyczajona do picia czarnej kawy – zbyt gwałtownie skacze mi ciśnienie (a mam bardzo niskie) – sięgnęłam w końcu po odrobinę mleka. Kawa – co prawda – dalej była smaczna, ale już mniej odczuwałam ten charakterystyczny pomarańczowy odcień smaku kawy.

***

Niewątpliwie wszystkie herbaty, a także kawa umiliły mi czas „rekonwalescencji poszpitalnej” i sprawiły, że codziennie czekała na mnie mała niespodzianka: smak, który miałam odkryć zaparzając sobie jedną herbatę i na końcu kawę.

top_baner

 

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia