CasaMia to następna książka Cristiny Bottari, autorki bestsellerowej MammaMia. To jakby kolejna część. I od razu przed oczami staje mi przebój filmowy (żeby to jeden!), którego fani pędzą na złamanie karku do kina na jego drugą a nawet trzecią część i wychodzą... rozczarowani odgrzewanym kotletem. Z czasem utarło się, że „dwójki” nigdy nie warto oglądać, bo „wiadomo, że będzie słabsza”. Czy CasaMia to taka właśnie „dwójka”, czy może jednak kolejny hit?
Nie wiem. Wiedziałam, że CasaMia to kolejna część, ale na oczy nie widziałam tej pierwszej. I nie żałuję. W zasadzie muszę powiedzieć, że się cieszę. Przyjęłam założenie, że nie spojrzę na tę książkę jak na filmową „dwójkę”. Zawsze odpychała mnie reklama z gatunku „książka autora bestselleru...” i tego typu. Bo dla mnie to brzmi, jakby sama książka nie mogła się obronić, reklamując się swoją „siostrą po fachu”. Ale to ja. Postanowiłam więc odłożyć uprzedzenia na bok.
Otworzyłam książkę i moim oczom ukazała się rodzinna uczta. Bardzo po włosku. Mimo uporządkowania odnosi się jednak wrażenie, że panuje w niej jakiś rozgardiasz. I jest to urocze a nawet przyjemne: kolaż zdjęć tych współczesnych z tymi z dawnych lat, porady, historie rodzinne i anegdoty, ale przede wszystkim mnóstwo przepisów. Z książki bije jakieś ciepło i swojskość, chociaż Włochów nijak porównać do Polaków. Człowiek po prostu czuje się u siebie.
Od razu zaznaczę, że w kuchni jestem konkretna (nawet jeśli odmierzam składniki na oko) i kiedy wchodzę w kulinarnie mi obce rejony, wolę jednoznacznie brzmiące przepisy, których nie muszę szukać między wierszami jakiejś opowieści. Jeśli książka ma mi pomóc lepiej gotować, historyjki o wspólnym pieczeniu ciasteczek autorki z jej babcią tylko utrudnią mi odczytanie przepisu. Dlatego przypuszczałam, że klimat panujący w książce uczyni ją książką bardziej do przeglądania a nie do gotowania. Jakaż była moja ulga, kiedy natknąwszy się w końcu na przepis zobaczyłam konkret. Żadne „na oko”, przepis czytelny, instrukcja jasna i zrozumiała. Znajdziemy też informację, dla ilu osób podane są proporcje, krótkie i konkretne słowo wstępne oraz...jakie do danego dania polecane jest wino. Nie ma z góry podanej informacji o czasie przygotowania/gotowanie, ilości kalorii i stopniu trudności. Mnie to nie przeszkadza, ale fakt, że ostatnio przyjęło się to podawać.
Ale niestety pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, to składniki, które – rzecz jasna – we Włoszech są łatwo dostępne, popularne i po prostu tanie, ale nie w Polsce. I na pewno w pierwszym lepszym spożywczaku nie dostanę ośmiornicy. Zresztą nie ma specjalnego wyboru nawet w wydawałoby się popularnych owocach morza. Wówczas naszła mnie refleksja, że wyobrażenie o kuchni włoskiej jakie mają polskie gospodynie domowe ogranicza się do pizzy, lasagne, spaghetti risotto i tiramisu. I to wszystko najchętniej adaptowane do polskich realiów. Wiecie z mnóstwem żółtego sera. Nie rozwijam tematu, bo to nie miejsce na to. Tak czy inaczej mocno się zdziwiłam i mimo wszystko spróbuję zamienić mozzarellę bufala na tę zwykłą. A pizzoccheri (wstążki z mąki gryczanej) zamienię na makaron gryczany. Sądzę też, że nie będą miała okazji zrobić zupy z płaskurki i ośmiornicy. Trudno, będę musiała z tym żyć a pewne modyfikacje autorka po prostu będzie musiała mi wybaczyć.
Przepisów jest jednak od groma, a w większości z nich jesteśmy w stanie zamienić włoski składnik na jego odpowiednik i jestem przekonana, że też nam będzie smakować.
Jeśli chodzi o konkrety. Książkę podzielono na siedem działów: przystawki, pierwsze dania, pizze i zapiekanki, drugie dania, warzywa i dodatki, desery i pomysły na stół. W indeksie jednak zamiast ostatniego, pojawia się dział przetwory i inny drobne przepisy. Dzięki temu ten włoski chaos zostaje ujarzmiony. A my jesteśmy w stanie dotrzeć do interesującego nas przepisu. Przy praktycznie każdym znajdziemy zdjęcie. Co jakiś czas przeczytamy jakąś poradę (mnóstwo ich także przy samych przepisach), a także poznamy nieco samą autorkę, która zwierza się ze swoich zainteresowań. Nawet jeśli nie do końca związane są z samym zamysłem książki. Wszak to książka kucharska. I znów: kogoś może to razić, ale mnie nie. O ile przepisy są przepisami a nie opowieściami.
Ponieważ jemy oczami, to nie sposób pisać o książce kucharskiej, nie poruszając kwestii zdjęć, ich kadrowania i jakości. I tutaj niestety troszeczkę się rozczarowałam. Mimo że większość zdjęć jest bardzo ładnie skadrowana, a potrawy naprawdę profesjonalnie zaprezentowane, odnosi się wrażenie, że są robione jakby przy złym, wieczornym świetle. Są jakieś pożółkłe, żywcem wzięte z tych cienkich książeczek wydawanych onegdaj z przepisami czytelników. Ciekawe, że na żywo, kiedy się dotyka stronic bardzo mi [sic!] się to rzuca w oczy, a na zdjęciach, które Wam pokazuję gdzieś to umyka. Hm. Jedynym wyjątkiem są zdjęcia deserów, których kolory wyglądają bardziej naturalnie.
Co ja generalnie myślę o tej książce? Nie wiem, czy jest to absolutny must have. Wiem jednak, że zakochani w kuchni włoskiej powinni się z nią przynajmniej zapoznać. A pozostałym poszerzy ona horyzonty i zmieni / skoryguje (niepotrzebne skreślić) myślenie o tradycyjnej włoskiej kuchni. Mnie się podoba. Na pewno wypróbuję wiele z tych przepisów, które później opublikuję na blogu. Czy polecam? Jednoznacznie tak. Nie jest to dla mnie pornfood rodzinne jedzenie ma mieć przede wszystkim smak, którego się nie zapomina. A wygląd jest tu sprawą drugorzędną.
Zatem smacznego czytania!
PS. Książkę mogłam dla Was zrecenzować dzięki uprzejmości Grupy Wydawniczej Publicat S.A.
Tytuł: CasaMia. Domowa kuchnia włoska: gotowanie z miłością i pasją!
Autor: Bottari Cristina
Wydawnictwo Publicat (GWPublicat S.A.)
Rok: 2013
Liczba stron: 256
ISBN: 9788324519415
Oprawa: twarda
Zapisz
fajna książka :)
OdpowiedzUsuńTak, tak, polecam:)
OdpowiedzUsuńno proszę :)
OdpowiedzUsuńBędę polecał Twój blog
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję, jestem wdzięczna :)
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuń