Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuł. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuł. Pokaż wszystkie posty

"Kuchnia na plebanii. 200 tradycyjnych przepisów księżowskich gospodyń" - Łukasz Modelski

Udostępnij ten wpis:

Czy zauważyliście, że w ostatnim czasie książki kulinarne wydawane są w taki sam sposób? Przepis na białym tle, obok ogromne zdjęcie potrawy. A fotografia zawsze tak wyszykowana, że na ścianie można powiesić: a to rustykalnie, to znów w bieli, kolejne koniecznie od góry. Mnie to nie przeszkadza, jednak kiedy trzymam w rękach „Kuchnię na plebanii. 200 tradycyjnych przepisów księżowskich gospodyń” już wizualnie odbiega od głównego nurtu...
 


kuchnia na plebanii okladka

Zobaczyłam okładkę, przeczytałam tytuł i pomyślałam: „jest nieźle”. W końcu książka zatytułowana w ten sposób mogła na okładce mieć taką właśnie gospodynię z szykownej podomce, która stałaby w swojej kuchni i trzymała brytfankę z pieczonym kurczakiem lub ciasto drożdżowe. A jednak widzę piękną czerwień. Książka chyba miała być stylizowana na dawne książki kucharskie. Matowa i taka przyjemna w dotyku.


kuchnia na plebanii


Kartkuję ją na szybkiego i widzę, że nie ma ani pół zdjęcia. Kilka symbolicznych rysunków, ale żadnej ilustracji przedstawiającej potrawę, tylko same przepisy. I tekst. Struchlałam: będzie ciężko.


 Tymczasem spokojnie zaczęłam od wstępu i już wiedziałam, że będzie dobrze. Łukasz Modelski, autor książki, zaznacza, że książka ta ma dla niego wartość niejako historyczną (szukając gospodyń wnet zorientował się, że wiele z nich już odeszło). A ja, z wykształcenia historyk, od razu poczułam się jak ryba w wodzie.


Książka ta to nic innego, jak siedem rozmów z ośmioma gospodyniami. To dialog, w którym pojawiają się przepisy na dania, które serwuje się księżom na plebanii. A co ksiądz, to inny obyczaj; co gospodyni, to inny przepis na rosół. Ponieważ wiele dań różni się ode siebie, niektóre z nich pojawiają się kilkukrotnie. Aż kusi spróbować do porównania. Modelski podaje przepisy w niezmienionej narracji, w jakiej są mu one podane. Jednak wszystko jest bardzo czytelnie zrobione: nie sposób przeoczyć przepisu, bo nazwa dania zawsze umieszczona jest w ramce, a tekst przepisu – kursywą. Dla ułatwienia na marginesach Modelski podaje ilości składników.


kuchnia na plebanii recenzja

Osobiście bardzo podoba mi się, że nie mam tu do czynienia ze zwykłą książką kucharską, a z rozmowami z bardzo konkretnymi ludźmi, kobietami, które od kilkunastu lat gotują na plebaniach w całej Polsce. I to się czuje, bo tekst jest bardzo naturalny. Rozmowy te czyta się lekko i przyjemnie. Poniżej prezentuję maleńki fragment, byście poczuli klimat:


Jaka potrawa jest najbardziej charakterystyczna dla tych okolic? [chodzi o Pomorze – przyp. mój]
Kiedyś się robiło taki serek kiszony. Z mleka powstawał ser, który potem zaczynał fermentować z białą pleśnią. Musiał trochę skisnąć, ale ludzie robią i bez kiśnięcia, z twarogu, choć kiszony lepszy.


KISZONY SEREK


składniki:


- 1 kg tłustego białego sera
- 2 szklanki śmietany
- 2 żółtka
- kminek
- sól
 
Twaróg trzymać poza lodówką, aż zacznie lekko kisnąć (dwa, trzy dni). Rozdrobnić i włożyć do miski, lekko osolić. W dużym garnku przygotować kąpiel wodną, umieścić w niej miskę z serem. Dodać kminku do smaku. Podczas gotowania mieszać, żeby nie przywarł do miski. Kiedy zacznie się topić dodawać śmietany i żółtek w zależności od pożądanej konsystencji – może być do krojenia lub do smarowania.


Nie każdy twaróg się rozgotuje tak ładnie, jeśli ma za dużo serwatki, to serek się nie uda.”


Prawda, że bardzo naturalnie? Początkowo myślałam, że książka będzie idealnym prezentem na Dzień Babci, bo ona lubuje się w takich starych przepisach. Jednak im dłużej czytałam, tym większą miałam ochotę zatrzymać tę książkę w domu. I sprawdzić każdy z siedmiu sposobów robienia rosołu. Kusi mnie, by powstał o tym wpis.


kuchnia na plebanii lukasz modelski

Tymczasem...


Moja ocena: Polecam / bardzo polecam. Nie jest to jednolita najwyższa nota, zgadza się. Ale to nie przez brak zdjęć, które tak uwielbiam. W tej książce mi to nie przeszkadza. Niektóre przepisy nie są precyzyjne. Składniki – owszem. Niestety opis sposobu wykonania już nie zawsze. Bałabym się ryzykować. Ale kto wie, może moja babcia – nie, bo wiedziałaby „w czym rzecz”.



Tytuł: Kuchnia na plebanii. 200 tradycyjnych przepisów księżowskich gospodyń

Autor: Łukasz Modelski


Rok wydania: 2016
ISBN: 9788308062463

Oprawa: twarda, papier Ecco Book Cream
Liczba stron: 240

 
Miałam ogromną przyjemność recenzowania tej książki dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego.


_____________________________________________


Zapisz

"CasaMia. Domowa kuchnia włoska: gotowanie z miłością i pasją!" Cristina Bottari

Udostępnij ten wpis:

casamia recenzja


CasaMia to następna książka Cristiny Bottari, autorki bestsellerowej MammaMia. To jakby kolejna część. I od razu przed oczami staje mi przebój filmowy (żeby to jeden!), którego fani pędzą na złamanie karku do kina na jego drugą a nawet trzecią część i wychodzą... rozczarowani odgrzewanym kotletem. Z czasem utarło się, że „dwójki” nigdy nie warto oglądać, bo „wiadomo, że będzie słabsza”. Czy CasaMia to taka właśnie „dwójka”, czy może jednak kolejny hit?


Nie wiem. Wiedziałam, że CasaMia to kolejna część, ale na oczy nie widziałam tej pierwszej. I nie żałuję. W zasadzie muszę powiedzieć, że się cieszę. Przyjęłam założenie, że nie spojrzę na tę książkę jak na filmową „dwójkę”. Zawsze odpychała mnie reklama z gatunku „książka autora bestselleru...” i tego typu. Bo dla mnie to brzmi, jakby sama książka nie mogła się obronić, reklamując się swoją „siostrą po fachu”. Ale to ja. Postanowiłam więc odłożyć uprzedzenia na bok.


casa mia książka kucharska

Otworzyłam książkę i moim oczom ukazała się rodzinna uczta. Bardzo po włosku. Mimo uporządkowania odnosi się jednak wrażenie, że panuje w niej jakiś rozgardiasz. I jest to urocze a nawet przyjemne: kolaż zdjęć tych współczesnych z tymi z dawnych lat, porady, historie rodzinne i anegdoty, ale przede wszystkim mnóstwo przepisów. Z książki bije jakieś ciepło i swojskość, chociaż Włochów nijak porównać do Polaków. Człowiek po prostu czuje się u siebie.


Od razu zaznaczę, że w kuchni jestem konkretna (nawet jeśli odmierzam składniki na oko) i kiedy wchodzę w kulinarnie mi obce rejony, wolę jednoznacznie brzmiące przepisy, których nie muszę szukać między wierszami jakiejś opowieści. Jeśli książka ma mi pomóc lepiej gotować, historyjki o wspólnym pieczeniu ciasteczek autorki z jej babcią tylko utrudnią mi odczytanie przepisu. Dlatego przypuszczałam, że klimat panujący w książce uczyni ją książką bardziej do przeglądania a nie do gotowania. Jakaż była moja ulga, kiedy natknąwszy się w końcu na przepis zobaczyłam konkret. Żadne „na oko”, przepis czytelny, instrukcja jasna i zrozumiała. Znajdziemy też informację, dla ilu osób podane są proporcje, krótkie i konkretne słowo wstępne oraz...jakie do danego dania polecane jest wino. Nie ma z góry podanej informacji o czasie przygotowania/gotowanie, ilości kalorii i stopniu trudności. Mnie to nie przeszkadza, ale fakt, że ostatnio przyjęło się to podawać.


casa mia recenzja

Ale niestety pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, to składniki, które – rzecz jasna – we Włoszech są łatwo dostępne, popularne i po prostu tanie, ale nie w Polsce. I na pewno w pierwszym lepszym spożywczaku nie dostanę ośmiornicy. Zresztą nie ma specjalnego wyboru nawet w wydawałoby się popularnych owocach morza. Wówczas naszła mnie refleksja, że wyobrażenie o kuchni włoskiej jakie mają polskie gospodynie domowe ogranicza się do pizzy, lasagne, spaghetti risotto i tiramisu. I to wszystko najchętniej adaptowane do polskich realiów. Wiecie z mnóstwem żółtego sera. Nie rozwijam tematu, bo to nie miejsce na to. Tak czy inaczej mocno się zdziwiłam i mimo wszystko spróbuję zamienić mozzarellę bufala na tę zwykłą. A pizzoccheri (wstążki z mąki gryczanej) zamienię na makaron gryczany. Sądzę też, że nie będą miała okazji zrobić zupy z płaskurki i ośmiornicy. Trudno, będę musiała z tym żyć a pewne modyfikacje autorka po prostu będzie musiała mi wybaczyć.


Przepisów jest jednak od groma, a w większości z nich jesteśmy w stanie zamienić włoski składnik na jego odpowiednik i jestem przekonana, że też nam będzie smakować.


 casa mia

Jeśli chodzi o konkrety. Książkę podzielono na siedem działów: przystawki, pierwsze dania, pizze i zapiekanki, drugie dania, warzywa i dodatki, desery i pomysły na stół. W indeksie jednak zamiast ostatniego, pojawia się dział przetwory i inny drobne przepisy. Dzięki temu ten włoski chaos zostaje ujarzmiony. A my jesteśmy w stanie dotrzeć do interesującego nas przepisu. Przy praktycznie każdym znajdziemy zdjęcie. Co jakiś czas przeczytamy jakąś poradę (mnóstwo ich także przy samych przepisach), a także poznamy nieco samą autorkę, która zwierza się ze swoich zainteresowań. Nawet jeśli nie do końca związane są z samym zamysłem książki. Wszak to książka kucharska. I znów: kogoś może to razić, ale mnie nie. O ile przepisy są przepisami a nie opowieściami.


 casa mia1

Ponieważ jemy oczami, to nie sposób pisać o książce kucharskiej, nie poruszając kwestii zdjęć, ich kadrowania i jakości. I tutaj niestety troszeczkę się rozczarowałam. Mimo że większość zdjęć jest bardzo ładnie skadrowana, a potrawy naprawdę  profesjonalnie zaprezentowane, odnosi się wrażenie, że są robione jakby przy złym, wieczornym świetle. Są jakieś pożółkłe, żywcem wzięte z tych cienkich książeczek wydawanych onegdaj z przepisami czytelników. Ciekawe, że na żywo, kiedy się dotyka stronic bardzo mi [sic!] się to rzuca w oczy, a na zdjęciach, które Wam pokazuję gdzieś to umyka. Hm. Jedynym wyjątkiem są zdjęcia deserów, których kolory wyglądają bardziej naturalnie.


Co ja generalnie myślę o tej książce? Nie wiem, czy jest to absolutny must have. Wiem jednak, że zakochani w kuchni włoskiej powinni się z nią przynajmniej zapoznać. A pozostałym poszerzy ona horyzonty i zmieni / skoryguje (niepotrzebne skreślić) myślenie o tradycyjnej włoskiej kuchni. Mnie się podoba. Na pewno wypróbuję wiele z tych przepisów, które później opublikuję na blogu. Czy polecam? Jednoznacznie tak. Nie jest to dla mnie pornfood rodzinne jedzenie ma mieć przede wszystkim smak, którego się nie zapomina. A wygląd jest tu sprawą drugorzędną.


 Zatem smacznego czytania!


PS. Książkę mogłam dla Was zrecenzować dzięki uprzejmości Grupy Wydawniczej Publicat S.A.


Tytuł: CasaMia. Domowa kuchnia włoska: gotowanie z miłością i pasją!
Autor: Bottari Cristina
Wydawnictwo Publicat (GWPublicat S.A.)
Rok: 2013
Liczba stron: 256
ISBN: 9788324519415
Oprawa: twarda


Zapisz

o diecie alergika oraz o tym, jak zostałam Panią Detektyw

Udostępnij ten wpis:

kiedy dowiadujesz się, że twoje dziecko ma alergię pokarmową (i to nie tak, że tylko marchewka, więc wystarczy się jej nie tykać) i musisz odstawić na bok ogromną grupę produktów, wydaje ci się, że to taki mały koniec świata. w najlepszym wypadku będzie to burzliwa rewolucja.


i tak mała Buńka została alergikiem. musieliśmy z dnia na dzień odstawić mleko i przetwory mleczne. no i uważać na produkty ukrywające nabiał.

niestety o ile wyrok zapada jeszcze w niemowlęctwie i dziecko po prostu nie zna smaku "mleka od krowy", o tyle dla dziecka trzyletniego może to naprawdę trudne. zwłaszcza - jak Bu - uwielbia jogurty.

u nas na szczęście to tylko pół roku. no i aż. bo z jednej strony wiem, że kiedyś wrócimy do krowy, ale też pół roku to nie dwa tygodnie, żeby odstawić na bok i nie przejmować się brakiem wszystkiego, co dobrego w nabiale. tutaj już nie ma, że boli, ale trzeba skądś wziąć wapń i białko.

alergia

alergia na mleko - co to jest i czym to się je?


jest to po prostu uczulenie na składniki białkowe mleka krowiego (kazeinę, laktoalbuminę, laktoglobulinę). alergik musi całkowicie zrezygnować z mleka i jego przetworów. różnie sytuacja wygląda u dorosłych, a inaczej u dzieci. tak poważną alergię musi mieć na oku lekarz alergolog.

zwróćmy uwagę, że dieta, która wyklucza krowie mleko z powodu alergii, musi wykluczać z niego też mleko kozie, owcze i bawole. to wszystko ssaki, więc ich mleko jest praktycznie identyczne. chyba, że mamy informację potwierdzoną badaniami i diagnozą, że wolno nam pić mleko kozie czy owcze (oraz przetwory z nich).


jak wskazują niszowe artykuły oparte na badaniach (chociaż jednak niepopularne z powodu "mlecznego lobby"), to mleko krowie szkodzi. głównie kobietom. do jednego z artykułów napisanego dość przystępnie odsyłam [TUTAJ]. a najprostsza logika mówi: krowa pije mleko krowie, owca - owcze a koza - kozie. niemowlęta piją mleko matki. a później się je odstawia. i cześć pieśni. nie wchodzę głębiej w rozważania, bo już widzę tę dyskusję... mimo wszystko sądzę, że dieta - na którą i my z eR. jesteśmy trochę "skazani", by Buńce nie było przykro i byśmy mogli jeść wszyscy to samo - wyjdzie nam wszystkim na dobre i wiele z jej elementów zostawimy na stałe.

a, no i żeby było jasne: alergia na mleko nie ma nic wspólnego z nietolerancją laktozy, która jest cukrem mlecznym. i można ją wyizolować. w ten sposób na rynku pojawiły się produkty bez laktozy. tutaj jednak chodzi o białka mleka. a alergia na nie nie uznaje kompromisów: obróbka termiczna niczego tu nie da.

ok. czyli co zasadniczo odpada?
mleko, oczywiście. jogurty, kefiry, maślanki, śmietana, zsiadłe mleko, serki wszelkiej maści, sery żółte i twaróg, serki do smarowania, masło (chyba, że jest klarowane), mleko w proszku i wszystko, co chociaż w nazwie ma "mleczne" (od czekolady po ciastka)

zastąpić mleko


jak wiadomo mleko i jego przetwory dostarczają dziecku głównie białko i wapń. i na tym się skupiam. co prawda w jogurtach są też bakterie, które usprawniają florę przewodu pokarmowego. można spiąć poślady (a przede wszystkim portfel) i kupować jogurty roślinne z bakteriami (lub większe ekstremum: robić je samemu; kto próbował, ten wie, o czym mowa). ale od czasu do czasu nie zaszkodzi podać dziecku probiotyk czy jakąś śliwkę, by wszystko tam sprawnie funkcjonowało.

w jaki sposób możemy zastąpić te produkty? - białko nie jest tak trudno dostarczyć. można podać więcej drobiu, ale ja wolę wersję: więcej ryb. natomiast wapń to inne para kaloszy...

no to lecimy: białko

- drób (wszelkiego rodzaju, ale najwięcej ma go kurczak i indyk, sama wolę indyka, bo niełatwo do nafaszerować "szajfstwem" tak jak te bidule-kurczaki)

- jajka (nie sięgajmy, po tzw. trójki. już "jedynki" dostaniemy w Bierdrze i to dość tanio. ostatnio nawet "eco" - czyli "zerówki" tam były)

- ryby - głównie pstrągi, łosoś, sardynki i i tuńczyk (nie ma się co bać puszek, o ile serwujemy ich codziennie, a od czasu do czasu), wybierajmy też ryby dość tłuste, np. makrelę (jeśli kupujemy filety, to ze skórą, bo to pod nią jest najwięcej dobroczynnego tłuszczu!) i morskie, dzięki temu dostarczymy dziecku jod.

- orzechy i nasiona - nerkowce, włoskie, ziemne oraz pestki dyni czy słonecznik - super sprawa. można zrobić zdrowe batoniki. nie zapominajmy o migdałach, które dodatkowo mają w sobie kwasy jednonienasycone.

- rośliny strączkowe - fasola, soczewica, ciecierzyca, groch... pamiętajmy tylko o odpowiednich przyprawach, by dziecku nie dokuczały wzdęcia i gazy.

- kuskus - dzięki temu, że jest z pszenicy durum zawiera 2x więcej białka od naszej rodzimej pszenicy.

- wołowina - dużo białka, ale nie musimy nią dziecko szprycować, bo jest dość tłusta. jednak na pewno warto po nią też sięgać czasem.

- no i soja. złą sławę przyniósł jej fakt, iż jest często modyfikowana genetycznie. jeśli nie masz 100%-owej pewności co do tego, daruj ją sobie. jednak ta z ekologicznych upraw na pewno będzie dobra. ma naprawdę dużo białka a także nienasyconych kwasów tłuszczowych.

dalej: wapń

- mleko roślinne (kokosowe, ryżowe, migdałowe, sojowe, gryczane itd..) - nie przesadzajmy z ryżowym, bo zatwardza a gryczane ma jednak dość specyficzny smak, który nie niknie po przyrządzeniu całej potrawy. kokosowe - w kartonie, bo to z puszki jest... z puszki. żywność dla dzieci nie powinna być tak przechowywana, wiemy o tym. ale raz na jakiś czas jest ok. no i czytajmy skład. mleko naprawdę nie powinno mieć żadnych dziadostw w składzie, o substancji słodzącej nie wspominając już nawet. można je zrobić samemu. w kolejnym wpisie zapewne się pojawi przepis.

- warzywa: boćwina, jarmuż, brokuły, szpinak, natka pietruszki, kapusta (kiszona też), rzepa, marchew, buraki

- rośliny strączkowe

- bakalie: suszone figi, morele, migdały, orzechy laskowe (chociaż te potrafią uczulać mocno...), nasiona słonecznika, maku i sezamu

- płatki owsiane czy otręby pszenne

ponieważ wapń z wielu tych produktów nie wchłania się najlepiej na świecie, można spokojnie kupować produkty dodatkowo wzbogacane o ten składnik. zawsze coś.

szpiedzy, czyli ukryte źródła mleka

szpieg to ktoś, kto ma za zadanie odgrywać swoją rolę tak, by nikt go nie zauważył i nie domyślił się kim tak naprawdę jest. w przemyśle spożywczym mamy mnóstwo szpiegów. od serków do smarowania, przez wędliny po płatki śniadaniowe. jeśli nie chcesz dać się nabrać, zamień się w detektywa i zacznij czytać etykiety.

a jeśli jesteś mamą alergika musisz czytać etykiety nie tylko pod kątem dobrego składu ale też sprawdzać, czy nie ma tam mleka. możecie je w składzie spotkać pod nazwą: "mleko" (oraz bezpośrednio produkty mleczne), "serwatka w proszku (z mleka)", "mleko pełne/odtłuszczone w proszku". Co do sformułowań typu: "może zawierać śladowe ilości..." i leci litania alergenów, to raczej forma zabezpieczenia się producenta, które w jednym zakładzie robi kilka rzeczy.

cereal-1444495_1280

oto moja prywatna lista, która - mam nadzieję oszczędzi wam czasu. jeśli macie coś do dodania - będę wdzięczna za wszelkie wskazówki i oczywiście dołączę produkty podane od was do listy.

(aha, to nie tak, że ZAWSZE, ale z reguły lub trzeba spojrzeć na skład)

- gotowe wędliny (niezależnie od wszystkiego macie prawo poprosić panią, która podaje wędliny o skład)
- parówki (wiele z nich, chociaż ostatnio widuje się w niektórych białko sojowe. w Biedrze są naprawdę świetne z kurczaka o fantastycznym składzie i bez białka mleka)
- pasztety
- margaryny, które mają dodatek masła lub jogurtu. uczulam was, że nawet margaryny roślinne potrafią mieć w składzie mleko.
- smarowidła czekoladowe i czekoladopodbne
- czekolada mleczna i biała (czarna nie powinna mieć)
- budynie instant
- ciasto, do którego użyjemy mleka, śmietany bądź masła - klasyczne drożdżowe, kruche, francuskie
- ciastka sklepowe, w tym biszkopciki i herbatniki, słodkie bułeczki czy rogaliki, gofry, wafle
- często też słone przekąski, jak krakersy. paluszki mogą być (przynajmniej od Lajkonika)
- przetworzone płatki śniadaniowe (zwłaszcza te "mleczne"), jednak klasyczne kukurydziane corn flakesy nie mają mleka.

zauważyłam ciekawą tendencję zamiany białka mleka w niektórych produktach na białko sojowe. nie, żeby było lepsze dla naszego zdrowia, ale na upartego alergik (mleczny) może taki produkt zjeść.

no i szykujcie się na falę przepisów bezmlecznych, w tym na słodkości. bo z racji zbliżających się Świąt trzeba będzie stworzyć coś, czym będzie się mogła poczęstować Buńka. jak szczęście (czytaj: Mania) dopisze, jeszcze dziś przepis na obłędne muffinki cytrynowe - tak cytrynowe, że bardziej chyba już się nie da :-)

Zapisz

zakupy bardzo po polsku, a jednak w internecie

Udostępnij ten wpis:
artykuł sponsorowany


ja: ... w internetach? no ba!
n: tak? a myślałam, że się boisz!
ja: bo tak było! ale teraz już nawet kubuję buty. i to nie boli, wyobraź sobie!
(śmiech)
n: nie, to prawda. a jedzenie?
ja: wiesz, jak jest. ta nasza wieś nie wlicza się w żaden przyzwoity cenowo okręg dostaw. płaciłabym jak za woły.
n: żałuj, bo to cholernie wygodne. bez wychodzenia z domu. bez dźwigania tobołów. bez nerwówy przy kasie. bez zgrzytania zębami, że już wszystko przebrane.
ja: ... no i niewątpliwie bez kontaktu z ludźmi.
n: ty to powinnaś się raczej wykłócić się o wolny wieczór, a nie opierać swoje życie towarzyskie na ludziach kupujących w Biedrze! zresztą - też mi kontakty, kiedy za jedyny kontakt to ty raczej musisz przeprosić, bo babce przejechałaś wózkiem po stopie.
ja: ... czasami inaczej się nie da.
n: da się.


 

zakupy w internecie


i tak od słowa do słowa przeszłyśmy do konkretów: teraz musiałam już przyznać, że siedzę uwięziona psychicznie w klatce moich własnych ograniczeń. bo nie chcę kupować jedzenia przez internet. moje poczucie własnej niezależności zostało zachwiane, a moja przyjaciółka do tego wszystkiego wmawia mi, że dla niej to brzmi jak ubezwłasnowolnienie.


czyli, co oznacza słowo "przesada".
dobrze, że się obudziłam z tego koszmarnego snu.

z ciekawości weszłam w internety i przyglądnęłam się kilka stronom. mnie zaintrygował Polski Koszyk. znacie? zaczęłam się rozglądać: ciekawa, przyjemna dla oka od strony graficznej wydaje się naprawdę profesjonalna, a jednak czytelna nawet dla laików. już nie mówię jaki to ma wpływ na odbiór - człowiek czuje się potraktowany poważnie. ładne zdjęcia, mnóstwo kategorii, a w tym produktów od groma! im więcej klikałam, tym bardziej korciło mnie zamówić coś.

patrzę na koszty dostawy - newralgiczny moment. i już widzę, że powinnam żałować, że nie mieszkam w okolicach Warszawy, bo jak się człowiek postara, to może nawet nie płacić za dostawę. ale ja, w stosunku do Warszawy jestem na końcu świata. to jak to się do mnie ma? sprawa wygląda tak: po pierwsze, wartość zakupów - gdziekolwiek bym nie mieszkała - musi wyniśsć przynajmniej 50 zł. można je zamówić albo do paczkomatu, albo za pomocą kuriera. to było do przewidzenia. jeśli do paczkomatu, to oczywiście trzeba brać pod uwagę wielkość paczki. jeśli się nie zmieści - szykuj się na dopłatę za drugą paczkę. w przypadku kuriera - liczy się waga. max 25 kg. inaczej znów - z jednej paczki otrzymamy dwie. no i oczywiście zapłacimy jak za dwie. ale jeśli będziemy się pilnować, to wychodzi to całkiem tanio: za pobraniem do paczkomatu mamy 9, 75 zł , za kuriera (inPost) pod dom zapłacimy 15,99 zł.
jakie mam wrażenie? całkiem-całkiem. niby głównie jedzenie, ale kosmetyki, chemię czy inne tak zwane artykuły higieniczne czy dla malutkich dzieci też kupisz. niby to nie Rossmann, ale nie musisz do niego specjalnie lecieć. są też różne artykuły z gatunku wyposażenie domu, czy artykuły dekoracyjne. i znów - to nie Ikea ani Castorama. ani nawet ten cały Leroy Merlin. ale jak ci czegoś brakuje, to nie musisz się pchać do żadnego z tych molochów w poszukiwaniu obieraczki do warzyw, żarówki czy nawozu do roślin. więcej: możesz nawet darować sobie wyprawę do papierniczego czy apteki: tam to wszystko też jest. i nie nachodzisz się specjalnie.

w sklepie można kupić polskie produkty, ale zagraniczne też - skoro człek od lat kupuje ten, a nie inny proszek do prania, może go kupić. i znajdzie na nim etykietę z barwami danego kraju, więc kupuje się świadomie produkt obcy. mnie osobiście zaintrygował fakt, że produkty polecane (jest taka odrębna kategoria) to najlepsze produkty wybrane przez sklep. i kropka. tej etykietki nie można kupić, co podkreśla się na stronie delikatesów.

niestety większe zakupy opłaca się robić tylko w okolicach Warszawy. jeśli więc masz to szczęście, sprawdź jak to działa. chętnie zweryfikuję moje odczucia wobec tego sklepu. na razie robi na mnie dobre wrażenie (mnogość i różnorodność artykułów spożywczych jest godna podkreślenia). nie wiem jednak, czy produkty, które trafiają do klienta są takie, jakie sam by sobie wybrał, gdyby mógł je dotknąć/ powąchać przed zakupem. nie wiem też, jak sprawnie przebiega proces od zamówienia, do samego dostarczenia pod drzwi.

jeśli ktoś korzystał/ będzie korzystać, piszcie, jakie są Wasze odczucia/ odbiór tego sklepu (artykuł zostanie wzbogacony o Wasze opinie).


polskikoszyk

sponsorem artykułu były Delikatesy Internetowe Polski Koszyk, który znajdziesz na www.polskikoszyk.pl.

Zapisz

zakwaszenie organizmu. dieta oczyszczająca

Udostępnij ten wpis:


moja historia, czyli jak zakwasiło mi organizm


 

[caption id="attachment_1043" align="aligncenter" width="736"]znalezione w internetach znalezione w internetach[/caption]

/ten wpis jest wynikiem moich poszukiwań odpowiedzi na pytanie: dlaczego czuję się wiecznie zmęczona, zestresowana, mimo że dobrze się odżywiam, jem regularnie, ruszam się i jestem szczęśliwa... Nie jestem ani lekarzem, ani farmaceutą; żadnym ekspertem czy dietetykiem, a artykuł nie jest wynikiem wieloletnich badań naukowych. To moje podsumowanie poszukiwań. Może komuś się przyda./


stagnacja mnie dobija.
dni zlewają się w jedną szaro-białą plamę,
a ja staję się więźniem we własnym domu.

ta sytuacja jeszcze bardziej pogarsza moje samopoczucie.

wieczne zmęczenie. nawet po przebudzeniu.
duże ilości kawy i herbaty.
życie studenckie, mimo że zakończone, zostawiło ślad: stres, kofeina, brak snu.
dużo nabiału (ale jak można spędzić dzień bez jogurtu, maślanki czy twarożku?!).
i zakwaszenie organizmu gotowe.
tak, wspominałam o tym.

postanowiłam coś z tym zrobić.
na razie jestem na kofeinowym odwyku.
pierwsze dni: to był jakiś dramat. teraz jest lepiej.

od jutra po tygodniowym przygotowywaniu się, przechodzę na oczyszczającą dietę.
i niezachwianie wierzę, że moje problemy się skończą.

 

zakwaszenie: co to znaczy i dlaczego mam się przejmować?


 

optymalne warunki do życia naszego organizmu to utrzymanie stabilizacji kwasowo-zasadowej. chodzi o utrzymanie prawidłowego pH krwi, które jest lekko zasadowe. kiedy spożywamy różne produkty - zakwaszające i alkalizujące - nasz organizm dąży do tego, by przywrócić równowagę. robi to poprzez zwiększone wydalanie CO2 podczas oddychania czy zamianę mocznika na amoniak, który zabiera podczas wydalania część kwasów. ale ogromnych ilości kwasów, które się kumulują w organizmie nie jest w stanie wydalić. a niestety polska dieta sprzyja zakwaszeniu. co więcej: stres powoduje, że źle trawimy produkty i kwasów w organizmie zostaje więcej niż powinno. nasze ciało dobijamy fatalną dietą.

możemy problem zbagatelizować. sam się jednak nie rozwiąże. więcej: może doprowadzić do poważnych schorzeń, takich jak reumatyzmu, zapalenia spojówek, wszelkiego rodzaju grzybic, kamicy żółciowej, astmy, miażdżycy, zapalenia stawów, rwy kulszowej, choroby wrzodowej czy nawet nowotworów. choroby tylko nasilają zakwaszenie, więc kółko się zamyka.

 

czy mam zakwaszony organizm? test.


 

skąd mam wiedzieć, że to ja mam zakwaszony organizm? oto kilka podpowiedzi:
- czujesz się zmęczona/y? nawet po przebudzeniu? w ciągu dnia masz mało energii?
- wahania nastroju?
- żyjesz w dużym stresie?
- boli cię kręgosłup?
- problemy z pęcherzykiem żółciowym?
- często chorujesz na przeziębienie, grypę?
- twoja skóra jest przesuszona? włosy mają skłonność do wypadania (bez względu na porę roku)?
- jak miewa się Twoja cera? czy jest szara, daleka od doskonałości, pojawiają się wypryski?
- koncentracja szwankuje (gorzej ci się zapamiętuje)?
- nie możesz zapanować i ustabilizować wagi (zachwiania, szybkie tycie i trudności z chudnięciem)?
- uwikłałaś/eś się w używki? papierosy, alkohol czy jakieś leki..?

- jak wygląda Twój jadłospis?

  • jesz dużo mięsa, serów (tłustych), fast foodów, słodyczy, chipsów i słonych zakąsek (zapychaczy: paluszki, krakersy, herbatniki...), sporo solisz?

  • pijesz dużo kawy, herbaty, coli, napojów gazowanych a mało wody?

  • używasz rafinowanych olejów, dużo jesz smażonego jedzenia?

  • a może omijasz w/w produkty, ale w Twojej diecie dużo tych z oczyszczonej mąki (makarony, ryż, pieczywo, płatki)?

  • niestety produkty z pełnego ziarna też zakwaszają (nie tak bardzo jak te z białej mąki, ale jednak!). dodatkowo w podobnym, średnim stopniu, zakwaszają jaja, ryby, orzeszki ziemne, ziemniaki bez skórki, soja czy groch...


jeśli na wiele z tych pytań odpowiedziałaś/eś twierdząco, to już wiesz, dlaczego tak fatalnie się czujesz...

 

dieta oczyszczająca (odkwaszająca) - co mamy do wyboru


 

to nie tak, że jest jeden schemat - ciach! - i człowiek przecierpi 5 dni o samych cytrynach i może wrócić do dawnych nawyków.
ważne jest też przygotowanie się do tej kuracji. nie jest ona łatwa, więc najlepiej wykonać ją w trakcie urlopu.

tydzień poprzedzający rozpoczęcie diety powinien być szczególnym przygotowaniem:
- nie pijemy napojów kofeinowych, pijemy dużo (2 l minimum) wody, herbaty zielonej i innych ziołowych naparów (nie pijemy czarnej herbaty czy owocowych tworzonych na bazie czarnej).
- nie jemy śmieciowego jedzenia (fast foody, napoje słodkie, gazowane)
- nie spożywamy produków zawierających cukier czy mąkę oczyszczoną.
- jemy zdrowo.

sama kuracja może przyjąć różne formy. a propozycji jest naprawdę sporo.
można sobie zafundować ekspresowe oczyszczanie:
- dieta oparta na sokach. 14 dni. pijemy soki albo jednego rodzaju, albo mieszane. rozcieńczone, bądź nie.
- dieta owocowo-warzywna. 3 dni. jemy warzywa i owoce surowe, ugotowane na parze lub duszone w małej ilości wody. ewentualnie zupy. pijemy też soki.
- diety mono. czy to jabłkowe czy grejpfrutowe lub cytrynowe. pijemy soki i owoce. plus woda i herbatki ziołowe.
- dieta koktajlowa. 14 dni. jemy lekkostrawnie: warzywa, owoce, trochę mięsa i produkty zbożowe z pełnego ziarna. i do tego koktajle z kefiru i owoców (mogą być też mrożonki).
- dieta śliwkowa. 10 dni. 10 suszonych śliwek zalewamy wrzątkiem i zostawiamy na noc. rano, na czczo wypijamy sok i jemy śliwki. znów zalewamy 10 śliwek wrzątkiem i odstawiamy, by były gotowe na wieczór, przed snem. jemy lekkostrawnie - j.w.
- dieta zbożowa. 12 dni. jemy tylko gotowane ziarna pszenicy lub dzikiego ryżu. pijemy herbaty ziołowe. ewentualnie można dodawać kiełki lub natkę.

ale najlepsza - jak mi się wydaje - trwa 14 dni. i to jest maksymalny czas, jaki można zastosować.  jeśli stosujemy rygorystyczną dietę, trzeba ją skrócić. pamiętajmy, że to nie ma być nasz przyszły styl życia. to przejściowy stan, oczyszczenie, by później wprowadzić zmiany: zasady z tygodnia, który nas do tej diety przygotowywał. a to oznacza zdrowe odżywianie.

nie zapominajmy o codziennej dawce ruchu (jeśli zaczynamy dietę, nie forsujmy ciała ćwiczeniami czy intensywnym sportem! - zostańmy przy spacerach).

moja dieta dodatkowo oczyszcza z toksyn. no cóż, trudno w dzisiejszych czasach uchronić od nich organizm.

 

moja dieta oczyszczająca - zasady


 

podstawowe zasady:
- 1 szklanka wody godzinę przed i po posiłku.
- zielona herbata
- napary ziołowe (koper włoski, brzoza, bratek, mniszek lekarski)
- warzywa i owoce minimalna ilość nabiały i produktów zbożowych, soki owocowe i zupy warzywne.
- jadłospis zmienia się co dwa dni.
- codziennie jemy 5 posiłków dziennie: śniadania, II śniadania, obiad, podwieczorek i kolację.

jeśli ktoś chce ze mną rozpocząć kurację - serdecznie zapraszam - będziemy się wspierać w trudnych momentach.

 

jadłospis na 1-2 dnień diety oczyszczającej


 

śniadanie: 1 szklanka soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy (lub kupiony sok bez dodatku cukru czy substancji słodzących);
II śniadanie: surówka z marchewki z pestkami dyni i sokiem z cytryny;
obiad: zupa-krem z zielonego groszku (!ale bez śmietany)
podwieczorek: pieczone jabłko;
kolacja: sałatka z selera naciowego. zielona herbata.

 

 

czas... start!


 

ps. tak będę się czuła po zakończonej kuracji... : )

[caption id="attachment_1042" align="aligncenter" width="382"]znalezione w internetach znalezione w internetach[/caption]

 

 

fejsbukowa mama i liebster blog award

Udostępnij ten wpis:

Wyobraźmy sobie, że urodziłaś dziecko.


Ja nie muszę - ja urodziłam, więc moje rozważania w żadnym stopniu nie będą li i jedynie teoretyczne.


Czyli jesteś mamą, załóżmy. Dumną jak paw, zmęczoną jak styrany koń pociągowy po całym dniu orki w upale, bezgranicznie szczęśliwą i ... świeżo upieczoną, więc wszystko jest absolutnie nowe, świat staje na głowie. Jeśli nawet nie cały, to na pewno małżeństwo, relacje międzyludzkie i wszystko, co cię otacza.


Znajdujesz chwilę, by pochwalić się wyczynem na fejsbuku. I tu uderza mnie pytanie - jak ustalić granice? Gdzie one są? Ile razy weszłaś na fb a tak same zdjęcia jeszcze nieumytego bobasa z klipsem przy pępku? W innym miejscu widzisz zdjęcie siebie i maleństwa w szpitalu, które wygląda jakby dziewczyna urodziła przed sekundą. I podpis. Tu mamusie prześcigają się w pomysłach: "Najszczęśliwsza", "Z moim skarbem", "Moje kobiety- jak wstawia dumny ojciec. Tych na portalach społecznościowych też nie brakuje.


Kiedy kończy się kwestia pochwalenia się, a gdzie zaczyna się ekshibicjonizm? 


Ja rozumiem, że przecież takie cudowne, piękne, o idealnych wymiarach, podobne do... i tak dalej dziecko urodziłaś. A do tego sama, mimo że było to straszne, bolesne i traumatyczne przeżycie! Ale żeby od razu kartki z pamiętnika obnażające najintymniejsze szczegóły porodu opisywać?


Kiedy kończy się duma bycia mamą, a gdzie zaczyna być obsesyjne chwalenie się osiągnięciami malucha? Oczywiście w formie "historyjki obrazkowej".


Oczywiście, że miło się czyta, kiedy jakaś z mam napisze o pierwszym zjedzonym samodzielnie posiłku i do tego zrobi to w fajny humorystyczny sposób. Ale po co mi ilustrowana historia osiągnięć bobasa, zwłaszcza kiedy opiera się na osiągnięciach typu "pierwsza kąpiel" (zdjęcie: bobas nagusieńki na plecach w wannie. bez retuszu czerwonych oczu w dodatku), "pierwszy ząb" (zdjęcie: nie chcę wiedzieć jak powstało. Przedstawia małego zęba jak kasownika), "pierwszy raz na spacerze" (zdjęcie: dziecka nie widać spoza tych wszystkich ciuszków i kocyków), "pierwszy raz na nocniku" (zdjęcie: bobas goluteńki na "tronie"), "pierwszy raz jemy coś-tam" (zdjęcie: bobas ubabrany po same stopy w czymś, co było kiedyś marchewką, ziemniakiem i chyba jakimś mięsem) i tak aż... no właśnie.


I tu muszę sobie pozwolić na dygresję.


Czy którakolwiek z mam zastanawiała się, co się dzieje z tymi zdjęciami w sieci? Przecież to nie jest "czarna dziura". Tu nic nie ginie. Nie znam nikogo, kto nie wpisałby swojego imienia i nazwiska w google. Ciekawe, co by było, gdyby kiedyś dziecko którejś z tych mam (tak ochoczo wstawiających zdjęcia półnagich bobasków) znalazło to zdjęcie kiedyś. A znajdzie. Bo w internecie nic nie ginie.  Ciekawam, czy podziękuje za taką... popularność. To jest jedna sprawa.


Teraz będzie znacznie gorzej. Czy którakolwiek z tych dumnych mamusi myślała o odbiorcach? O tym, kto jest po drugiej stronie? Przecież to nie zawsze cnotliwi rodzice przeglądają blogi parentingowe czy profile innych rodziców. Na takie strony wchodzą... ekhm... czy muszę pisać, kto? Niby pornografia dziecięca jest absolutnie zakazana i karalna. Ale - z pozoru niewinne zdjęcia z "pierwszej kąpieli" to nic innego jak łatwo dostępna alternatywa. A potem okazuje się, że młoda mama ma w profilu napisane, skąd pochodzi... Dreszcz przeszedł mi po plecach.


Wróćmy jednak do pytań o granice:


Kiedy nasz profil jest jeszcze nasz (ewentualnie z wstawkami dotyczącymi naszej pociechy), a kiedy już w zasadzie jest naszego dziecka?


Znam kilka taki mam, które już nie mają zdjęć profilowych (w ich miejsce wstawiane są zdjęcia dzieci), statusy dotyczą tylko dziecka (albo gorzej: pisane są z perspektywy dziecka - "dziś pierwszy raz sam poszedłem do łóżka spać"). Tylko pytanie, czy taka mama sama chciałaby, by tyle informacji o niej, zdjęć i wszystkiego jej mama umieszczała dla szerszego odbiorcy w Internecie. Co z tego, że jeszcze w imieniu dziecka jego mama do 18 lat ma prawo podejmować decyzje, robić coś nie pytając o zdanie. Jest prawnym opiekunem - ponosi odpowiedzialność za dziecko, ale też może za niego decydować. Ja myślę zawsze kategoriami: moja córka to kiedyś zobaczy.


Kiedy nasze pomysły co do tego, o czym akurat myśli niemowlę zostają w rodzinie a kiedy zna je już cały fejsbuk?


Mamy wprost uwielbiają podpisywać zdjęcia myślą, jaka wpadła małemu szkrabowi w chwili robienia zdjęcia. Ta, bankowo tak mały myślał. Nie wiem, czy to jest niestosowne. Ale jest jakaś taka prawidłowość. Mnie to po prostu irytuje: że niby ona zna swoje dziecko tak, że wie o czym myśli. Kiedy mama podaje mi na talerzu tę myśl, automatycznie ją neguję i myślę: a gó...zik prawda. Powiedz jej kiedyś mały, że słowa, które ci wkładała w usta były na końcu długiej listy tego, o czym mógłbyś myśleć.


Kiedy tata chce koniecznie zaszpanować - że to jego krew, jego plemniki i taaaka dubeltówka, a kiedy zamienia się w mamusię fejsb(r)ukową?


Tatusiowie też wpadają w sidła przesadnego "tatusiowania" na fb. Zdjęcia, filmiki - jakim to on nie jest ojcem, jakiego on nie ma syna zaradnego (bo umie i to i tamto) czy pięknej córusi ("uroda po mamusi")! Tak, jak bycie ojcem jest bardzo męskie. Nie wiem, czy jest coś, co czyni faceta bardziej męskim. Może jeszcze obrona swojej rodziny w sytuacji zagrożenia życia tego jest ekstremalnie męska. Ale facet ma jaja, kiedy zmierzy się z pełnym (wiemy czego) pampersem czy kiedy wstaje w nocy do płaczącego dziecka z cichym szeptem w stronę żony: "Ja się tym zajmę. Śpij.". Ale to docenią mamy.


Jakieś podsumowanie?


Osobiście mam uczulenie na ekshibicjonizm młodych matek, co niestety czyni je nieodpowiedzialnymi. Czy nie można się pochwalić? No, można, można. Ale wszystko z wyczuciem. Postaw się na miejscu dziecka w wieku pozwalającym mu poruszać się sprawnie po internecie. I pomyśl o tym, kto teraz przeglądać może twoje zdjęcia i czy na miejscu twoich znajomych chciałabyś coś takiego przeczytać czy zobaczyć. Tyle.


A co Wy sądzicie o takim zjawisku jak "fejsukowa mama" czy "fejbukowy tata"?


 



a teraz coś bardzo miłego. i dla mnie i dla 11 osób. czyli jak zostałam doceniona przez dwie osoby i nominowana do liebster blog award. bardzo dziękuję Katyi z Modnie z wózkiem (Katya, czy to się odmienia?!) i Adzie z bloga Mama Blog'uje.


czy bawię się z takie przedsięwzięcia łańcuszkowe? tu nawet nie chodzi o tę zabawę, a o fakt, że komuś podoba się mój blog, szanuje i docenia to, co robię i chce się tym podzielić z innymi. to jest najważniejsze. i oczywiście mogłabym się tylko pochwalić nominacjami i zakończyć z mojej strony ten łańcuszek. ale czy nie znam blogów zasługujących na wyróżnienie? dopiero co pisałam o nich tutaj.


czyli biorę udział. a żeby to zrobić muszę trzymać się regulaminu, który nakazuje skopiować zasady zabawy, odpowiedzieć na pytania zadane przez nominujące mnie osoby (czyli u mnie 22 pytania... nie wiem, jak to zniesiecie), nominować 11 blogów i zadać im 11 pytań. by się nie powtórzyły, o zgrozo...


zaczynamy.



 liebster blog award

"Zasady Gry:

Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował".

Pytania od Katyi (może nie profanuję Twojego nicka):

1. Największe zaskoczenie związane z ciążą, macierzyństwem...
- ... że przeciętny dzień po porodzie nie przypomina dnia sprzed porodu ani przez sekundę.

2. Dlaczego akurat wtedy zdecydowałaś się na prowadzenie bloga?
- człowiek bardzo często w ciąży "ma dość", tak ogólnie. i dużo leżakuje, więc tak intelektualnie się trochę nudzi.

3. Ulubiona część garderoby i dlaczego?
- komin i buty na obcasach. komin zawsze oszuka mój organizm, jak to jest ciepło ubrany. buty na obcasach, bo wtedy wolę swoje nogi, nie garbię się i czuję się pewniej.

4. Co sprawia, że czujesz się 100% kobietą?
- takie jedno dość szczególne spojrzenie mojego męża :)

5. Miasto czy wieś?
- wieś. mimo wszystko. a najlepiej małe miasteczko :)

6. Ulubiona bajka z dzieciństwa.
- trudno mi się zdecydować. niech będą Muminki. Buki się bałam, a jakże, ale mi to nie przeszkadzało w lubieniu tej bajki.

7. Będziesz/ Jesteś mamą pracującą zawodowo czy mamą zajmującą się domem?
- będę chciała pracować. ale chyba uda mi się pracować w domu i połączyć obie wersje :)

8. Bez czego nigdy nie wychodzisz z domu?
- torebka. nawet jak jest pusta, nie ma w niej telefonu i portfela, bo zapomniałam włożyć :)

9. Ulubiony sklep.
- eee... chyba targ, jeśli można go zaliczyć do sklepu.

10. Twój kosmetyk wszech czasów.
- chyba balsam Dove, który migocze. pachnie cudnie i przypomina mi czasy mojej studniówki, bo wtedy go stosowałam.

11. Co pomaga Ci zorganizować dzień?
- mówienie na głos. to znaczy ja sobie tłumaczę to tak, że mówię o tym Mysi-Gęsi. ale w podpunktach mówię do siebie, chociaż przed ciążą notowałam.
Ok. Poszło. A teraz pytania od Ady:

1. Czy jeśli miałabyś możliwość, przeżywałabyś inaczej swoją ciążę?
- chyba jeszcze więcej bym się ruszała, chociaż i była w ciągłym ruchu.

2. Możesz się nazywać szczęśliwą osobą?
- zdecydowanie tak ("3 x tak" :).

3. Jesteś spełniona zawodowo?
- jeszcze nie, ale mam plan, by się spełnić. wymaga on jednak trochę czasu.

4. Twoje hobby - opisz w kilku zdaniach.
- śpiewanie. uwielbiam, kocham i mogłabym to robić cały czas. i nie tak, że tylko pod prysznicem :). poza tym książki. uwielbiam dzięki nim zapominać o Bożym świecie. a, no i pisanie. także tegoż oto bloga.o.

5. Co było impulsem do powstania Twojego bloga?
- ciąża i zamiłowanie do gotowania, które powoli zaczynało mi wychodzić. teraz jeszcze trochę tematyka rodzicielska (niekoniecznie uzewnętrzniająca moje doświadczanie macierzyństwa) mnie napędza.

6. Czy jest coś co byś zmieniła w swoim życiu?
- hmm. jak na dość trudny charakter, w życiu powiodło mi się bajkowo. chyba nic by nie zmieniała.

7. Czy jesteś realistką czy marzycielką?
- absolutnie marzycielką. ale i obserwatorem rzeczywistości, więc to nie tak, że wciąż marzę o różowym jednorożcu, czy coś.

8. Jaką rolę w Twoim życiu odgrywa macierzyństwo?
- gra pierwsze skrzypce. wszystko się zmieniło i to ja musiałam się podporządkować a nie dziecko.

9. Poleć jakiegoś mało znanego fajnego bloga - do poczytania.
- hm. tylko jak tu napiszę, to może się ktoś oburzyć, że on przecież nie jest "mało znany". ryzykowne. powiedzmy, że te fajne blogi mam w nominacjach. i to te miałam Ci przysłać na priv.

10. Co sądzisz o blogosferze?
- pełno w niej gówna, "szajstwa" i żenady na najgorszym poziomie, a tak samo obfituje w perełki, kwiaty, które mogę zobaczyć i podziwiać właśnie tylko dzięki blogosferze.

11. Plany na przyszłość?
- dom jest w budowie, zaawansowanej. a także w dalszej, ale równie oczekiwanej przyszłości płyta i książka. ale to wiesz ;)

dobrnęłam do końca. teraz moje nominacje. uwaga, uwaga... (alfabetycznie)

1. bliżej mamy - blizejmamy.blogspot.com
2. herbaciana córa - ochamusume.blogspot.com
3. jj & the bear - jjandthebear.blogspot.com
4. raptularz mamy - raptularius-matris.blogspot.com
5. rocznik '85 - rocznik85.blogspot.com
6. smaczny dom - smacznydom.wordpress.com
7. mama bloguje pl (u Ciebie widziałam już nominacje, więc będę wdzięczna jak chociaż napiszesz, że one mnie też dostałaś) - mamablogujepl.blogspot.com

chyba tyle. jeśli chodzi o te blogi "mało popularne", czy coś.
a teraz najtrudniejsze: pytania dla nominowanych. będą bardzo nieoczywiste, bo taki mam kaprys, ot co.

1. robisz zdjęcie najlepszym aparatem na świecie. możesz zrobić tylko jedno. jaki będzie obiekt? (możesz tylko napisać co, a możesz opisać zdjęcie)
2. kwiaty cięte czy doniczkowe? i dlaczego?
3. największe osiągnięcie ostatniego roku (tylko nie, że dziecko, bo taka odpowiedź nie może konkurować ;)
4. ulubiona przyprawa?
5. jakim jesteś zwierzęciem (i dlaczego), kiedy stoisz w kolejce (np. w ostatnim tygodniu kwietnia w urzędzie skarbowym ;P)
6. najlepszy prezent na urodziny (albo Święta czy rocznicę - dowolnie)?
7. przed ciążą/ porodem myślisz, że chcesz, by to był/a chłopiec/dziewczynka, bo...
8. o czym, myślałaś/eś, kiedy w dzieciństwie dmuchałeś świeczki na torcie? spełniło się?
9. nie potrafię żyć bez... (chodzi o jakieś udogodnienie XX/XXI w.)
10. gdzie chcesz się znaleźć, kiedy wychodzisz z siebie, nerwów i przerasta Cię własne zmęczenie?
11. potrawa/ składnik/ coś do jedzenie, bez czego nie wyobrażasz sobie lodówki: musi być :).

udało się, udało!
no, jeszcze raz wielkie dzięki za nominacje i mam nadzieję, że i moje kogoś ucieszą...

 

Jak poruszyć niewzruszonych?

Udostępnij ten wpis:
 

[caption id="" align="aligncenter" width="710"] źródło[/caption]

 

Zobaczyłam film. Nie, to był raczej filmik zamknięty w 13 minutach. Dzięki Herbacianej Córze (zobaczyłam to tutaj). Zapragnęłam i ja dodać swoje przysłowiowe 3 grosze.


I niby nie jest to film na wskroś surowy i – jak ja to określam – brudny, niczym Dom zły Smarzowskiego.


Składa się raczej z obrazów. Sceny ujęte w zwolnionym tempie są w gruncie rzeczy retrospekcją wspomnień kilkunastoletniej dziewczynki.


I niby nie trwa nawet tej symbolicznej godziny, a jednak 13 minut totalnie mnie wyczerpało.


I niby nie ma w nim krzyków, jest w nim więcej bólu i strachu niż można to byłoby ująć za pomocą słów i dźwięków.


I niby wszystko „już było” a temat bynajmniej nie jest odkrywczy, ukazanie tego z perspektywy dziecka szarpnęło moją duszą. Duszą matki.


I niby cała ta prawda, że „skrzywdzenie dziecka boli przez całe życie” jest nam wszystkim dobrze znana, a tym razem wchodzi kuchennymi drzwiami do naszych serc. I zaskakuje nas.


A może po prostu kiedy kobieta zostaje matką – dostrzega w domu swojej duszy te kuchenne drzwi i odryglowuje je podświadomie. Przygotowana zawsze na niespodziewane, które przyjdzie frontowymi drzwiami, zapomina o tych kuchennych.


Ja zapomniałam. Nastawiając się na potężny cios, zapowiadany przez Herbacianą, zaczęłam oglądać.
I niby to tylko 13 minut. A myślałam, że nie dooglądam.



http://www.youtube.com/watch?v=lOeQUwdAjE0



Problem ukazany przez reżysera jest bardzo aktualny. Wciąż nie ma dobrych rozwiązań – prawo musi mierzyć się z moralnością. I – niestety – zawsze tę walkę przegra. Tylko, że prawo stoi powyżej.


Dziwi nas wręcz już karykaturalnie przedstawiany proces adopcji, przyjęcia do rodziny zastępczej. Czy nie ma na celu ochrony dziecka? Ma. To czemu wciąż słyszy się o „nietrafionym wyborze”?



I – na koniec – dlaczego ten długi i męczący obie strony proces nie zawiera podpunktu (jeden podpunkt więcej nie zrobi różnicy) „przygotować rodzinę”? Owszem pełno kursów, wykładów „na temat…”. Z których nie wynika nic. Same ogólniki, frazesy. Tak, tak… uhm… - przytakują małżeństwa – wiemy, wiemy… - dodają, kiedy do ucha wpadają przestrogi, pouczenia. Tak, a drugim uchem wypadają. Przygotowanie to powinno dotyczyć indywidualnej sytuacji. Bo gdzie ta świadomość złożoności sytuacji? Nie wystarczy powiedzieć: „dziecko jest po przejściach, może sprawiać problemy”. Rodzice dmuchają na zimne przez dwa miesiące. A potem wracają do rzeczywistości, zapominając, że to skrzywdzone dziecko będzie czuło ten „ból” przez całe życie. A nie: „dopóki... coś tam”.




[caption id="" align="aligncenter" width="620"] źródło[/caption]

Zawsze chciałam mieć dziecko. Nawet, gdybym nie mogła mieć – byłabym całym sercem za adopcją. Teraz, kiedy sama jestem rodzicem, który dodatkowo miał dość… trudny start, mocno wystawiający na próbę nie tylko moje małżeństwo, jestem przekonana, że adopcja i przygarniecie obcego dziecka jest trudniejsze. Bo trzeba zmierzyć się z czymś, na co nie miało się wpływu i czego nie da się zmienić: z historią tego dziecka, jaka by ona nie była.


Podziwiam tych, którzy się na to zdecydowali i przestrzegam tych, którzy chcą się na to zdecydować: pamiętajcie o dziecku.

Matka Polka czy Eko Mama? Część II.

Udostępnij ten wpis:




[caption id="" align="aligncenter" width="168"] źrókło: http://www.123rf.com/[/caption]

            Umówmy się, że Matka Polka, to kobieta zaharowująca się po łokcie dla swojej rodziny w przeświadczeniu, że składa w ofierze swoje życie, by innym (patrz: rodzina) było najlepiej. Najczęściej taka mama lubi zapomnieć o sobie i swoich potrzebach. To dlatego właśnie wizerunek Matki Polki to najczęściej niedokładnie (bo w pośpiechu) pomalowana kobieta z wałkami na głowie, w szlafroku, z żelazkiem w ręku, butelką w drugiej dłoni już jedną nogą w bucie na obcasach, biegnie, by wyłączyć pod zupą gaz.




[caption id="" align="aligncenter" width="475"] źródło: http://secretmoonart.blogspot.com/2010/09/getting-ready-for-salvador-dali.html[/caption]

            Kim więc jest Eko-Mama? Kimś zupełnie odmiennym? Tak się z pozoru wydaje, ale, kiedy się nad tym głębiej zastanowić, oba zworce wcale się tak bardzo od siebie nie różnią…


            Wychodzisz ze szpitala ledwo żywa. Dziecko w domu nie daje ci za dużo odpoczywać, więc wyglądasz jak żywe zombie. Nie masz czasu myśleć o sobie: w zasadzie myślisz tylko o dziecku. Ewentualnie o tym, by czas płynął szybciej – byś doszła szybciej do siebie.


            Ale już następnego dnia dzwoni do ciebie przyjaciółka i na „dzień dobry” zadaje ci szereg – jak ci się zdaje – dziwnych pytań, po czym w pół słowa kończy rozmowę stwierdzeniem, iż zaraz u ciebie będzie, bo to rozmowa „nie na telefon”.


            Ty tylko rozglądasz się tępo po mieszkaniu i oceniasz, że nie jest tragicznie. Zaglądasz tylko do szafki, gdzie znajdujesz paczkę biszkoptów. Kawa – też jest, więc tylko włączasz ekspres i spoglądasz w lustro. Widok cię zatrważa, dlatego sięgasz po korektor i wklepujesz go pod oczy. Różu, który miałby poprawić koloryt skóry już nie zdążysz nałożysz, bo słyszysz pukanie.


            Przyjaciółka ubrana w zwiewną lnianą spódnicę i bawełniany seterek, z dwiema materiałowymi torbami wpada pełna energii. Po krótkim cmok-cmok, otaksowaniu z góry na dół, przechodzicie do pokoju, gdzie proponujesz kawę.


            Tak, kawę chętnie, ale tylko jeśli jest z upraw, na których przestrzegane są zasady fair trade (sprawiedliwego handlu). Eee, zawieszasz się, nie wiesz tego, ale kawa jest naprawdę pyszna. Nie, to tylko wodę. I tu zapala się ostrzegawcza czerwona lampka. Zapala się, ale na tym etapie nie wiesz, dlaczego.


            Szybko się jednak dowiadujesz. Przyjaciółka, w twoim imieniu, „odrobiła pracę domową” i teraz ona sama może być matką. Ale teraz ona ci wszystko wytłumaczy: zakupy tylko na targu i koniecznie od ekologicznego dostawcy. I tylko sezonowe i – oczywiście – z naszej strefy klimatycznej! Żadnych bananów, pamiętaj! Zakupy chemiczne? Tylko szare mydło i woda, bo reszta szkodzi środowisku. Torby albo wielorazowe materiałowe, albo papierowe. Ubrania? Wszystkie z naturalnych materiałów. A jak już nie nosisz, to na specjalnym portalu można się nimi wymieniać. To samo dotyczy zabawek i innych przedmiotów. Kosmetyki – także tylko naturalne. Leki? No, wiesz?! Tylko zioła, sok malinowy własnej produkcji czy mleko od krowy z miodem z pasieki!


            Nagle wstaje i rusza do przedpokoju. No, tak, przyniosła prezenty. Dla ciebie cały cykl zajęć z jogi, orzechy piorące i chustę do noszenia dziecka: w końcu tak jest bliżej mamy, jak kiedyś. Kręci ci się w głowie. Dziękujesz za wszystko i kiedy pada pytanie, czy karmisz – bo tak przecież najlepiej – wpada twój luby z dużą paką pampersów pod pachą.


            Uśmiechasz się blado. Pampersy twojej eko przyjaciółce się nie spodobają. Tak, koniecznie trzeba się ich pozbyć: teraz tylko tetrowe. Trzeba wygotować, ale te z konopi, bądź bambusa schną szybciutko. Ona jednak śpieszy się, by wysprzątać dom – a przecież nie używa odkurzacza – ugotować obiad z eko warzywami i eko kurczakiem. Ale jeszcze rzut oka na mieszkanie – kosz na śmieci. Bo segregujecie, prawda? Mąż już chce zaprzeczyć, ale wyprzedzasz go, gorliwie przytakując. Cmok-cmok i już jej nie ma. Jak jej się Mały podobał, pyta mąż. Nie zdążyła go zobaczyć, odpowiadasz.




[caption id="" align="aligncenter" width="489"] źródło: http://www.huffingtonpost.com/anne-geddes/anne-geddes-photographer_b_3197572.html[/caption]

            A teraz wróćmy do rzeczywistości. Tak, eko mama jest zakręcona na punkcje ekologii. Do przesady. A ekologia jednak wymaga większego nakładu pracy. I nie tylko wtedy, kiedy w ekologicznym domu pojawia się dziecko. Bladym świtem eko mama już maca ziemniaki i pomidory na targu. Pędzi potem, na nogach, oczywiście, ewentualnie rowerem (ale z siatami może być ciężko) do domu, gdzie musi postawić obiad. Bez kostek rosołowych, dopiero stawia na bulion. Potem zasuwa z miotłą i szmatą – myje wszystko wodą z szarym mydłem. Potem pierze. W pralce ekologicznej z orzechami piorącymi. Jak znajdzie chwilę wyszukuje eko nowinki w Internecie. Oczywiście nie trzeba chyba specjalnie rozpisywać się na temat segregowania śmieci – to jest tak oczywiste, że nie wymaga zagłębiania się w temat. Na deser eko mama – a w rzeczywistości kobieta, która nie musi być mamą, by znaleźć się w grupie eko mam – najlepiej, by była wegetarianką, bo przecież te biedne zwierzęta… itd. (temat rzeka, w który celowo nie wchodzę). Zwłaszcza, że łatwiej zrezygnować z mięsa niż szukać tych eko. Wszystko, co można kupuje od „baby na targu”.


            Wspomnę jeszcze o eko seksie. Tak, wystarczą prezerwatywy od owcy, które jednak nie zabezpieczają przed chorobami i wirusami z powodu naturalnych porów ale już można być eko.


                  A kiedy pojawia się dziecko? Wtedy eko mama chyba w ogóle nie śpi, wyparzając pieluchy tetrowe.




[caption id="" align="aligncenter" width="282"]źródło: http://poznanianka.blogspot.com/2011/05/anne-geddes.html źródło: http://poznanianka.blogspot.com/2011/05/anne-geddes.html[/caption]

            No i umówmy się, nie zaoszczędzimy specjalnie przechodzą na system eko. Może szare mydło i woda są tańsze, ale już wszystkie inne elementy życia są znacznie droższe.


            Ważne, by Eko Mama nie tylko dopieszczała swój mały świat – ona ma emanować światłem, radością życia, jakby urodziła się dopiero teraz (a nie jakby to ona dopiero co urodziła), wolna od tego, co w cywilizacji truje ludzi. w dzieckiem w chuście idzie dumna, spontaniczna. Zawsze z uśmiechem, jak dziecko-kwiat, w eko ubraniach, z torbami z recyklingu, w dzieckiem w chuście idzie dumna, spontaniczna, pełna życia. 100% natural. Swoją postawą nawołuje do tego trybu życia. Chce całemu światu pokazać, jaka ona jest szczęśliwa, spełniona, a przy tym jest w pełni sobą.


              A teraz chwila na zastanowienie. Czy Eko Mama to nie trochę jednak Matka Polka?


             Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Eko Mama, to trochę Matka Polka od drugiej strony. Eko Mama po prostu chce pokazać, że to wszystko wypływa z niej. To, co robi dla swojej rodziny i domu, to samo dobro, a ona czuje się spełniona i szczęśliwa, a nie jak Matka-Pożal-Się-Boże-Polka, która się zaharowuje i niczego z tego nie ma. Eko Mama ściga się ze samą sobą i próbuje przekuć swoją codzienność w baśń (Calineczka i spanie w łupienie z orzecha pod kołderką z płatka róży?). Ale obie kobiety chcą udowodnić mężczyznom, że są od nich lepsze. Albo inaczej: są konkurencyjne. Też kreują świat – na swój sposób, bo ten świat domowy. I w tym są zawsze najlepsze. Idealne. Wciąż niepogodzone z faktem, że nikt na świecie taki nie jest. A jeśli sądzą, ze jest inaczej – to znaczy, że nie wiedzą wszystkiego, same udając jak im to wszystko lekko wychodzi.


            Czy Eko Mama to nie jakaś odmiana Matki Polki, która powstała, by… być zaprzeczeniem Matki Polki? Takie odnoszę wrażenie.


           A czy Wy obserwujecie w swoich środowiskach takie zachowania?




[caption id="" align="aligncenter" width="575"] źródło: http://fineartamerica.com/art/all/anne+geddes/acrylic+prints?page=4[/caption]

Matka Polka czy matka polska? Część I.

Udostępnij ten wpis:




[caption id="" align="aligncenter" width="357"] źródło: http://dpr.pomorskie.eu/pl/gpi/dzialalnosc_sieci/mama_moze_wszystko_bytow[/caption]


           Przyznajmy teraz wszem i wobec: stereotyp Matki Polki ciągnie się nam, mamami. Albo powinnam napisać: idzie przed nami. Wyprzedza nas o całe kilometry. Pierwszy jest przy mężu, szefie w pracy, u rodziców i teściów i nawet – o, zgrozo! – u naszych znajomych i przyjaciół. I walcz tu z nim, kiedy on zawsze jest pierwszy.


            Wychodzisz ze szpitala szczęśliwa (ewentualnie z lekkim baby blues, ale przecież urodziłaś, więc przynajmniej jesteś dumna). Mąż zabiera cię z dzieckiem jak łatwo tłukące się filiżanki do wcześniej nagrzanego auta i pierwszy rwie się do wszystkiego, dumny jak paw. Bo dziecko, bo dałaś radę, (u mnie: bo nie musiał tego oglądać), bo męki czekania w końcu się skończyły.


            Starasz się nie zwracać uwagi na niedomyte szklanki na suszarce – w końcu postarał się i umył, na chrzęszczący pod stopami piasek w przedpokoju – ale przynajmniej buty nie hulają po całym domu, czy na kurz, który zaczął pokrywać meble szarą mgiełką.


            Padasz ze zmęczenia i emocji, bo dziecko w nowym miejscu może nie być tak grzeczne jak w szpitalu, ale od razu zapowiadają się teściowie, rodzina i rodzeństwo (wymigałaś się od oględzin w szpitalu – wiemy, dlaczego – to teraz wszyscy na „hurra!” chcą oglądnąć Nowego). A w twojej głowie zapala się natychmiast mała żaróweczka: na jaką matkę, jaką żonę i kobietę wyjdę, jak w domu wszystko jest bardziej poprzesuwane w różne kąty niż posprzątane? Łazienka woła o pomstę do nieba, kosz na brudną bieliznę jest rzygający, nie mówiąc już twoich brudach ze szpitala. No tak, przydałoby się odkurzyć, ale Nowy śpi i lepiej niech tak zostanie, wiec chociaż trzeba pozamiatać. Zawirowało ci od tego w głowie – po porodzie masz jeszcze anemię, więc nie zaszalejesz. Zaczynasz zbierać myśli i wtedy czujesz to. Napływ pokarmu i zwiastun zbliżającego się dużymi krokami nawału mlecznego. I w tym momencie masz ochotę się rozpłakać.


            Płaczesz? Może. Ale i tak, pociągając nosem, zabierasz się za wszystko, jakbyś wróciła z wakacyjnego urlopu pełna energii i wigoru. Nawet misę z mokrym praniem chcesz sama dźwigać, póki mąż się nie zreflektuje, że „ej! Zwariowałaś?! Przecież jesteś zszyta”. Tak, dodatkowo twój mąż czasem bywa mało subtelny.


            Jeszcze myślami bywasz na własnym porodzie, a już musisz stanąć przy garach, żeby było co jeść następnego dnia. Myśląc, rzecz jasna, by nie dodać czegoś, czego nie możesz jeść. Przecież karmisz.


            A teraz na moment wyobraźmy sobie zupełnie inną sytuację. Wracasz ze szpitala. Co z tego, że mąż tylko odsunął graty, by było jak wnieść swobodnie dziecko do jego pokoiku, a w lodówce jest jedynie światło. Ty wracasz, skrajnie wyczerpana, nie wiesz prawie jak się nazywasz i masz święte prawo, by nie wpuścić gości aż nie okrzepniesz i – ewentualnie jak ci zależy na dobrym wrażeniu – aż nie odgruzujesz domu, co może zająć trochę czasu i tym samym odwlec wizyty. Możesz przyjąć gości w naprawdę brudnym mieszkaniu – jak się będą pchali drzwiami i oknami, uprzedzisz tylko, że wchodzą na własne ryzyko.


            Dlaczego więc tak się poddajemy temu wizerunkowi Ja-Mam-Wszystko-Tak-Jak-Trzeba Matki Polki? Kobiety, która – jak cyborg – potrafi ogarnąć to, co przeciętnemu człowiekowi nigdy by się nie udało: dom jest czysty, pranie na czas (poprasowane), zakupy zrobione, obiad ugotowany, dzieci czyste, zadbane, dopilnowane w kwestii zadań domowych i swoich jakiś domowych obowiązków, maż zadowolony (czemu mąż na końcu? To daje do myślenia…). Ale to jeszcze nic. Matka Polka wychowuje swoje dzieci, jest dla nich wzorem i przyjacielem w jednej osobie. Matka Polka = człowiek-niemożliwość. Niemożliwość? A jednak wszystkim chce pokazać dokoła, jak to ona, we własnej, jednej [sic!] osobie, wszystko to ogarnia. A, no i do tego jest szczęśliwa, spełniona, bo to poświęcenie i zaharowywanie się to dla niej życiowy cel. Czy Matka Polka może pracować, czy tylko oddaje się dzieciom? No, najlepiej gdyby pracowała. Dzieci – powiedzmy – do przedszkola, szkoły, młodsze z nianią (zaufaną!), a ona zasuwa do pracy. A po – nadrabia to, co inne mamy robią cały dzień, gdy są z maluchami w domu. To już nie jest cyborg. To robokop.


            Przejaskrawione? Niestety wydaje mi się, że w niewielkim tylko stopniu, bo matki często chcą być niezależne (taka nutka feminizmu), chcą robić coś dla siebie, ale kiedy rodzą dziecko, nagle wiele rzeczy staje się na drugim planie: dziecko jest najpierw. Jego dobro, rozwój itd. A potem dom, bo to jest najważniejsze środowisko malucha. A potem my. Gdzieś na szarym końcu, ale chcemy za wszelką cenę gdzieś upchnąć malutkie hobby, by nie zwariować do końca. Fajnie. No, jak się uprzeć, to i z sześć kaw da się radę wypić i ze wszystkim nadążać. Ale doba ma tylko 24 godziny i nigdy nie będzie miała więcej.


            Jak przekonują psychologowie na świecie nie ma odpowiednika „Matki Polki”. Dlaczego? Odpowiedź nie jest oczywista. Wiadomo jednak na pewno, że duży udział miała specyficzna historia naszego kraju w połączeniu z równie osobliwą mentalnością narodu polskiego. Determinacja w utrzymaniu odrębności narodowej przez ponad 120 lat niewoli i próby powstańcze pogrzebały wielu żołnierzy. A każdy z nich był dla kogoś synem, bratem, mężem, kochankiem, ojcem… Zamiast utrzymać rodzinę, walczył o wolność dla niej lub dla przyszłych pokoleń. W tym czasie kobieta stawała na głowie, by przeżyć do powrotu mężczyzn ważnych w jej życiu. Musiała sobie radzić. Nie pracowała zawodowo. Zawodowo była kobietą, żoną, matką… Kiedy czas wojny się skończył, kobiety nadal zajmowały się domem i dbały o to słynne ognisko domowe. Zawodowo, jak już zostało to napisane.


            Potwierdził to Adam Mickiewicz, nasz wieszcz narodowy. Dzięki niemu silna kobieta, która musi z dzieckiem przejść najtrudniejsze chwilę to właśnie Matka Polka („Do Matki Polki”, A. Mickiewicz, 1830). Chciał on jednak wówczas porównać matkę do ojczyzny – Polski, która przygotowując swoje dzieci (a konkretnie synów, których zawsze tym wieszczom najbardziej szkoda, ciekawe…) na wojnę miała przygotować nań Polaków. Wojna to cios dla matki i dla ojczyzny. Matka Polka, jako polska matka i jako matka-ojczyzna. A potem było z górki, bo nawiązywali do wspomnianego wiersza późniejsi poeci.


Więc czemu zawdzięczamy zjawisko matki, która jak nakręcona zajmuje się domem i rodziną wplatając w to ośmiogodzinną pracę zawodową? Wielu czynnikom. Przede wszystkim partnerstwo w związku. Po równo wszystkiego: pracy zawodowej i domu, wypoczynku i rodziny. Ale nie od dziś wiadomo, że równo oznacza, iż będą równi i równiejsi. W praktyce wygląda to tak, że i mężczyzna i kobieta pracują, a potem on odpoczywa, a kobieta zabiera się za prasowanie i obiad na następny dzień. Stawia nowe pranie i sprawdza, czy dzieci spakowane do szkoły. I to nie mężczyźni w swoim wygodnictwie zmusili kobiety, by robiły to, co „przecież zawsze, od wieków robiły”. To same kobiety przyzwyczaiły do tego swoich mężów. Oni może by nawet pomogli, ale kobiety ich nie dopuszczą. Same uczyniły się odpowiedzialne za sferę domu. Do tego stopnia, że jeśli mężczyzna odkurzy, ona go poprawi, bo „przyjadą teściowie i to ona będzie świeciła oczami”.


            Realnym znakiem, iż Matka Polka to nie tylko stereotyp, a wizerunek prawdziwej kobiety była budowa pomnika Matki Polki w Raciborzu, który miał uczcić śląskie matki, wychowujące swoje dzieci w duchu patriotyzmu. Przedstawia on dumnie i bez leku kroczącą kobietę z dzieckiem na ramieniu. Historia pomnika to jednak nie tylko projekt i budowa. Myślą inicjującą to przedsięwzięcie była pamięć po trzech powstaniach śląskich. Kobieta miała być ubrana w strój regionalny i trzymać trójkę dzieci. Niestety ówczesna władza (a był to rok 1971) nie wyraziła zgody. Pomysł został zmodyfikowany: kobieta o mocnych rysach i ociosanej budowie, w długiej, prostej sukni trzyma dziecko na ramieniu (znacznie od niej mniejsze) w sposób w jaki kobiety afrykańskie noszą dzbany na wodę. Czyli stereotyp nie jest już tylko stereotypem. Stał się symbolem. Narodowym, w dodatku.




[caption id="attachment_365" align="aligncenter" width="342"]źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pomnik_Matki_Polki_w_Raciborzu źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pomnik_Matki_Polki_w_Raciborzu[/caption]

            Myślę, że nie tylko Mickiewicza trzeba winić. Przecież nasze babcie, prababcie i tak dalej, były w domu i pracowały w polu. Dla nich nie wyjść za maż, nie mieć dzieci to był wstyd i hańba dla kobiety. Bogactwo było w dzieciach. A reszta zawsze się układała. Jakoś. I z minimalnymi tylko zmianami takie patrzenie na świat przechodziło z pokolenia na pokolenie. A w dobie Internetu, błyskawicznego postępu technicznego, medycznego itp. – kobiety nagle (tak, w perspektywie zmian, które zachodziły jeszcze w ubiegłym stuleciu, wszystko dzieje się tak szybko, że aż nagle) zechciały z tym zerwać. Nie całkiem, ale trochę chociaż. Z drugiej strony do końca życia rodziców, a mamę przede wszystkim, traktujemy jak wzór, szukamy w jej oczach dumy z nas. I ta dezaprobata, kiedy słucha o naszych planach, jak to chcemy coś zrobić tylko dla siebie sprawia, że czujemy się rozdarte. W związku z tym chcemy pogodzić bycie mamą na 100% z byciem pracownikiem na 100%. Później jeszcze kobieta chce być po prostu sobą, kobietą, człowiekiem, który ma prawo do własnych marzeń i realizacji ich też na 100%. Czyli 300% normy na dzień. Jak wspominałam: człowiek-niemożliwość. A jednak kobiety mówią: uprę się i dam radę. Tylko czy mamy czas cieszyć się rozwojem naszych małych pociech? Czy w ogóle dostrzegamy jak się rozwijają? I czy faktycznie cieszymy się tym naszym hobby, które realizujemy kosztem snu, z oczami na zapałkach?


            W niektórych większych miastach podobno odchodzi się całkiem od Matki Polki: teraz matka musi być nowoczesna. Nie, żeby pogodzić obie sfery na 100%. Najpierw jestem ja. Potem dom i dzieci. Bo przecież najpierw byłam sama, potem dopiero był mąż (od, powiedzmy jakiś kilku lat, więc stosunkowo niedługo), a dzieci to w ogóle „nowe” w moim życiu. Dlatego jeśli kobieta poświęca się domowi, to jest „kurą domową”, która ugrzęzła między deską do prasowania a smażącymi się kotletami. Zdziadziała, zapomniała co to dobra zabawa, nie malowała się od lat, bo też nie było po co: nie wychodził z domu. Takiej kobiecie mawia się z politowaniem, a może bardziej ze współczuciem: „To ty nic nie masz z życia, biedaczko!” Może nie aż tak, ale chyba zaczyna to w tę stronę zmierzać. Jak to Polacy: nie znamy umiaru. Ze skrajności wpadamy w drugą. I nie podjęłabym się oceny, która skrajność jest lepsza. Żadna nie jest dobra.


            c.d.n. ...

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia