Recenzja: SzlachetnySmak.pl (rerun)

Udostępnij ten wpis:
Szpital to nie miejsce na chorowanie, jak stwierdził Samuel Goldwyn. Ja od siebie mogę jeszcze dodać, że do chorowania w szpitalu trzeba mieć po prostu końskie zdrowie...

Aby nie wdawać się w szczegóły, o których już swego czasu pisałam na poprzednim blogu, wystarczy, że napiszę podsumowująco:

Po półtorej tygodnia, umordowana po szpitalu, wymęczona kilkugodzinnym czekaniem na wypis, lekko spuchnięta po zastrzykach nieco zatrzymujących wodę w organizmie, wróciłam do domu.

Wtedy postanowiłam właśnie nieco wyciszyć się z gotowaniem na rzecz herbaty. Tym razem miałam spróbować czegoś zupełnie nowego: Earl Gray, czarną „hiszpańską mandarynkę”, zieloną o smaku „kaktusa z żurawiną” i także zieloną o tajemniczej nazwie „uroki lasu”. Te cztery herbaty dostałam z internetowego sklepu SzlachetnySmak.pl. Wraz z nimi przyszła też kawa z Peru.

herbata8

W pierwszym dniu po powrocie ze szpitala brakowało mi prostej, szlachetnej, mocnej herbaty z charakterem. Byłam zmęczona słabą, pozbawioną smaku, lekko zabarwioną szpitalną herbatą, z której w końcu zrezygnowałam na dobre. Otworzyłam pudełeczko i wyciągnęłam opakowanie z przysłaną mi herbatą Earl Gray. Pomyślałam, że ten klasyczny i wyrazisty smak przywróci mnie do rzeczywistości.

herbata9

Zapach, jaki się unosił był zniewalający a przy tym intensywny. Zaciągnęłam się nim i zamknęłam oczy. Wszystko, czego mi było trzeba, to wygodnego krzesła i książki. Ten typ herbaty nie wymaga ognia w kominku i koca. Jest dostojny, jak angielska five o'clock. Wymaga spokojnego delektowania się smakiem, jaki daje Earl Gray. Upiłam pierwszy łyk. Porządna herbata nie może smakować gorzej niż pachnieć, pomyślałam sentencjonalnie. Smak był wyrazisty – jak zapach. I pachniał jak tylko może pachnieć herbata, którą pito w czasach „bostońskiego picia herbaty” (bywa też nazywane „bostońską herbatką” z ang. „The Boston Tea Party”) - w 1773 r. Oczywiście, wydarzenie to wcale nie wiązało się z piciem, a z utopieniem herbaty przez brytyjskich kolonistów w ramach buntu wobec nakładanych przez metropolię (Wielką Brytanię) podatków na... herbatę (The Tea Act) przypływającą do Stanów Zjednoczonych. Całe to zdarzenie mogłam sobie wyobrazić doskonale. Byłam przekonana, że właśnie Earl Gray mogło się wówczas pić.

 

***

Następnego dnia spadł śnieg. Biały puch pokrył drzewa i trawę w ogrodzie. Przez kilka godzin – zanim nie stopniał – było bardzo bajkowo i jasno. Wciąż senna zeszłam do kuchni w piżamie i postawiłam wodę w czajniku. Czekając aż się zagotuje zastanawiałam się, jaka kawa w taki poranek byłaby najlepsza. Mimo, iż pogoda nastrajała świątecznie a przez to leniwie, trzeba było powoli brać się do życia. Tym razem sięgnęłam na coś z owocową nutą. Wyjęłam zieloną herbatę, która wśród licznych właściwościach (oczyszczających, odmładzających, odchudzających...) ma też te łagodnie – ale długotrwale – pobudzające. Coś w sam raz dla mnie: zielona zatytułowana „Kaktus i żurawina”.

herbata6

Odczekałam, aż woda ostygnie do około 80*C i zalałam ¼ łyżeczki. Na „sucho” pachniała bardzo intensywnie kaktusowo. Obawiałam się jednak, że smak może być słabszy. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu, herbata okazała się naprawdę bardzo wyraźnie kaktusowa. Brakowało mi jedynie zapowiadanej nuty żurawiny. Gdzieś w tle minimalnie wyczuwałam jej lekką cierpkość. W gruncie rzeczy jednak była zbyt delikatna. Dlatego sięgnęłam po słoiczek własnoręcznie robionej konfitury i dodałam pół łyżeczki. Połączenie okazało się wyborne: lekko kwaskowe, orzeźwiające, a wszystko to na bazie zielonej herbaty. Piłam ją, obserwując biały ogród i płatki śniegu, które swobodnie leciały z nieba. Na dworze zima pełną parą, a w filiżance małe „ciepłe kraje”.

***

Środa już z samego rana rozczarowała mnie pogodą pt.: „środek listopada”. Deszcz, szare niebo i wiatr. Okropność. I wystarczyło, bym do kuchni weszła z zachmurzoną miną, zniechęcona do wszelkiej aktywności, nieważne czy ruchowej, czy umysłowej. I pewnie cały dzień przeplątałabym się w poszukiwaniu natchnienia do życia, gdyby nie mój odruch porannego picia herbaty. A co mi tam. Jak mam tak się przeturlać z kąta w kąt, to już lepiej siąść przy stole i wąchać świeży zapach mandarynek, pomyślałam. I wtedy przypomniałam sobie o „hiszpańskiej mandarynce”, którą dostałam od SzlachetnegoSmaku.pl.

herbata1

Włączyłam czajnik, a czekając aż woda się zagotuje, wąchałam egzotyczny zapach mandarynki. Wrzątkiem zalałam czarną herbatę, pachnącą słodką, hiszpańską mandarynką. Aromat jednak nie był tak intensywny, jak oczekiwałam, ale i tak najważniejszy był smak. Dałam się jej porządnie zaparzyć przykrywając spodeczkiem. Zniechęcona niemrawą pogodą usiadłam z „hiszpańską mandarynką” przy stole. Pociągnęłam duży łyk. Niestety oczekiwałam intensywnego smaku, którego nie było. Była nuta. Jednak moje rozczarowanie pod koniec picia, zmieniło się: zbyt intensywny smak mandarynki, mógłby przytłaczać, jak zbyt duża dawka wanilii. Delikatność smaku sprawiła, że za kilka godzin znów zaparzyłam ją sobie i piłam zagryzając cząstkami mandarynki. Było to idealne połączenie: nie ciastko, a właśnie ten owoc.

herbata2

Kolejny dzień rozpoczął się refleksją. Tydzień zbliżał się ku końcowi, a zaległości na uczelni (jednej i drugiej) nie maleją. Wręcz przeciwnie. Postanowiłam więc zrobić plan pracy. Zapowiadało się długie siedzenie nad książkami. To się kręgosłup ucieszy, pomyślałam ironicznie, głowa zresztą też... Teraz trzeba było przysiąść z rozbudzoną głową, więc wypiłam delikatną kawę z dużą ilością mleka i ruszyłam z kopyta. W południe jednak kręgosłup zaczął się domagać zmiany pozycji. Pomyślałam więc, że przejdę się do kuchni i zrobię sobie dobrą herbatę. Aby oczyścić głowę ze zmęczenia postawiłam na zieloną. Tym razem „uroki lasu”.

herbata4

Zapach miała nieziemski: intensywny, orzeźwiający i bajkowy. Pierwszym moim skojarzeniem były krasnoludki i cudownie kolorowy las pełen pełen dziko rosnących owoców – malutkich, ale bardzo aromatycznych. Odczekałam, aż zagotowana woda ostygnie i kiedy miałam około 80*C zaparzyłam herbatę. Zauważyłam, że jako jedyna miała całe liście, które w suche formie były zwinięte, dlatego dałam je tylko trzy. Do tego zauważyłam pływające cząstki poziomek, niebieskie płatki chabra i żółte, ale nieznanego mi pochodzenia. Ta forma wydała mi się bardzo elegancka: liście pięknie się rozwijają w czasie zaparzania i do tego te kolory sprawiały, że herbata wydawała się radosna. Po pierwszym łyku wiedziałam, że to będzie moja ulubiona herbata. Przed oczami stanęły mi soczyście zielone, bujne drzewa, wysokie paprocie... prawie poczułam charakterystyczny, wilgotny zapach jaki niesie każdy gaik. Brakowało mi tylko śpiewu ptaków. Herbata naprawdę smakuje lasem. Ale czuje się tylko to, co w nim najlepsze – uroki, więc nazwa jest bardzo adekwatna. Teraz, naładowana pozytywną energią mogłam wrócić do dalszej pracy. Z uśmiechem.

herbata3

I nadszedł piątek. Zimny i okropny. Zaparzyłam sobie najzwyklejszą herbatę i dolałam zrobionego przez babcię soku z malin. Po pierwszym łyku zrozumiałam, że dzień zacznę od telewizora pod kocem. Trudno. Dziś nie byłam w formie. Wyjątkowo wczesnym popołudniem mama wróciła z pracy. Też nie była dziś u szczytu swej formy, więc usiadłyśmy razem przy stole i patrzyłyśmy każda w swoją dal, lekko zawieszona. Po chwili poczułam, że to bezproduktywne "kiszenie się" należy przeobrazić w twórczą rozmowę. Wystarczyła tylko filiżanka dobrej kawy. Przecież SzlachentySmak.pl przysłał mi jeszcze kawę z Peru.

kawa

Mama entuzjastycznie przyjęła moją propozycję wspólnej chwili na kawę i niebawem obie krzątałyśmy się nieśpiesznie wokół ekspresu. Zapach zmielonych ziaren był jakby owocowy i nieco kwaskowaty, ale nie mogłam wyczuć tej nuty, która pozwoliłaby mi określić to precyzyjniej. Kiedy rozlałam kawę do filiżanek, postanowiłyśmy tym razem nie mieszać do tego mleka, by cieszyć się smakiem. Ten okazał się nie być bardzo intensywny, łagodny ale wyraźnie inny niż tak, którą pijam. Po kilku łykach obie z mamą doszłyśmy do wniosku, że ta niezidentyfikowana dotychczas nuta, to pomarańcza. I to też sprawia, że ma kwaskowaty posmak, ale nie jest kwaśna. Jest nienachalna i zwyczajnie smaczna. Nie spodziewałam się, że aż tak mi zasmakuje. Jednak nieprzyzwyczajona do picia czarnej kawy – zbyt gwałtownie skacze mi ciśnienie (a mam bardzo niskie) – sięgnęłam w końcu po odrobinę mleka. Kawa – co prawda – dalej była smaczna, ale już mniej odczuwałam ten charakterystyczny pomarańczowy odcień smaku kawy.

***

Niewątpliwie wszystkie herbaty, a także kawa umiliły mi czas „rekonwalescencji poszpitalnej” i sprawiły, że codziennie czekała na mnie mała niespodzianka: smak, który miałam odkryć zaparzając sobie jedną herbatę i na końcu kawę.

top_baner

 

muffinki z selerem i orzechami - kamuflaż dla warzyw

Udostępnij ten wpis:
R. (między jednym a drugim kęsem): ... smaczne te twoje muffinki.

M. (cała w skowronkach): naprawde?! cieszę się!

po chwili.

M. (z wahaniem) : a wiesz z czym są?

R. patrzy pytająco.

M. : z selerem i orzechami...

widzę jak szczęka R. przestaje pracować i zastyga.

po kilku sekundach.

R. (kontynuuje żucie) : hm. nie pamiętam, żeby tak smakował seler... pycha!

sytuacja z cyklu: walka o warzywa za wszelką cenę. jak z dzieckiem. tym razem się udało. powyższa rekomendacja powinna wystarczyć. mnie one także bardzo smakowały.

z tą różnicą, że ja seler bardzo lubię, a mój R. - wprost przeciwnie.

 

muffinki seler orzechy

 

papier_1 - Kopia (8) - Kopia

podpis

 

bananowa kawa. chwila relaksu. czas na dobry humor.

Udostępnij ten wpis:
„Jeżeli by kto kiedykolwiek uważał, że jest sam na świecie – to dałby tym niewątpliwy dowód braku wyobraźni. Nikt z nas nie jest sam. Ludzie oddziałują na siebie nawzajem, jakby byli połączeni kręgami tajemniczej energii – a przez każdego z nas przechodzi przynajmniej kilka takich kręgów. Dzięki temu wszystko, co czynimy, każde nasze uzewnętrznione uczucie, a może i myśli – nawet te, którym nie dajemy wyrazu – zyskują nieskończony rezonans. Każdy z nas, nawet nieświadomie, wpływa na innych i staje się ogniwem łańcucha myśli, uczuć, reakcji i wydarzeń mogących zogromnieć wręcz do procesów historycznych.

[...]

Wystarczy sobie to uprzytomnić, by poczuć ciężar tej odpowiedzialności. Bo przecież naprawdę nikt z nas nie jest sam. Wpływamy na siebie nawzajem – i często zdarza się, że przelotne spotkanie, rozmowa, wymiana myśli, złośliwy żarcik nawet – potrafią wyżłobić głęboki ślad w czyjejś pamięci i zaważyć nawet na całym życiu człowieka.”

Małgorzata Musierowicz - "Opium w rosole"

 

nikt nie jest samotną wyspą. zbyt wiele nas łączy, za dużo ludzi ma wpływ na nasze życie, zbyt wiele zależy od innych...

chyba, że podejmujesz decyzję. zawsze musisz ją podjąć sam. nawet jeśli wokół masz tysiące doradców.

chyba, że rodzisz. mimo wszelkiej pomocy, jakiej można udzielić - kobieta jest sama w znoszeniu bólu i sama z ciałem, które wydaje się decydować samo o sobie i któremu trzeba zaufać.

... a to wciąż przede mną, choć już 6 dni po wyznaczonym terminie i nie sposób nie myśleć "a może dziś...?".

 

coś, co poprawi wprawi w dobry humor. kawa.

kobietom w ciąży proponuję wersję bezkofeinową, choć na 2 słabe kawy można sobie w tym stanie pozwolić. a w takim wydaniu - tylko zachęci do wypróbowania. efekt nie powinien zawieźć nikogo.

 bananowa_kawa


 

papier_1 - Kopia

 

 

podpis

tydzień na francuskiej prowincji

Udostępnij ten wpis:
"Nie pytajcie dlaczego, ale normandzki krajobraz wydał mi się kwintesencją francuskości. Prawdziwe widoki, odgłosy i zapachy tego miejsca były nieporównywalnie bardziej konkretne i interesujące niż najlepszy montaż filmowy albo poświęcony Francji dwustronicowy fotoreportaż.

(...)

Nie było billboardów, a mijane przez nas co jakiś czas tynkowane, białoróżowe wille, do których wiodły wytworne, wysadzane drzewami alejki, wyglądały zabawnie i urokliwie."

Julia Child - „Moje życie we Francji”

chciałabym się pod tymi słowami móc podpisać, ale nie mogę. dlatego przytaczam je jako stuprocentowe odwzorowanie tego, co widziałam we Francji.

kiedy przyjeżdża się do kraju o tak bogatej kulturze i kuchni a zarazem tak silnej narodowej osobowości, nie można po tygodniu stwierdzić, iż się ją poznało. co najwyżej można pokusić się o stwierdzenie, że się zdążyło nią zauroczyć.

egzotyka na pełen etat. wszystko, począwszy od rytmu dnia, a na klimacie skończywszy, jest inne od tego, co znam. powietrze ma bardziej wyrazisty smak, słońce jest jakby jaśniejsze, a ludzie mogliby całe życie spędzić przy stole, rozmawiając i jedząc.

inne krowy, dają inne mleko, a inne kultury bakterii - inne jogurty. najdroższe wina są tańsze i smakują do wszystkich dań, które robi się we Francji. zupełnie, jakby dania te tworzono z myślą o winie.

colmar
Colmar - bardzo malownicze miasteczko


uderzył mnie stosunek Francuzów do ich tradycji. wiedziałam, że dla nich wszystko, co francuskie jest ponad tym, co ogólnoeuropejskie. jednak widziałam tym lekko przesadzony egoizm narodowy i lekką pychę (w tyle głowy słyszałam głosik, który podpowiadał, że przyczyną tego zjawiska jest także urażona duma: onegdaj to właśnie język francuski rządził światem i wg Francuzów nadal tak powinno być). okazuje się, że nie wszyscy tam mają takie niezdrowe podejście: większość z nich szanuje swoją tradycję. wyraża się to choćby w architekturze.

nie byłam jednak w całej Francji, a na prowincji Burgundii. tutejsza architektura zależna jest od miejscowych architektów, którzy mają obowiązek sprawdzić, czy budynek będzie postawiony zgodnie z takimi jak widać poniżej zasadami.

"w całej Francji, we wszystkich regionach są tacy urzędnicy, którzy odpowiadają za czystość tradycji", mówili z dumą. jak się okazało rygorystyczne zasady nie dotyczą wnętrza domu.

IMG_3569


IMG_3575


łąki i pastwiska - tam nic nie leży odłogiem. może rzeczywiście akurat przyjechałam tam, kiedy wszystko było w pełnym rozkwicie i zieleniło się, ale wrażenie jakie miałam było silne i nieodparte: taka wiosna (przechodząca w lato) w Polsce się nie zdarza.

i kiedy szłam tymi polami, miałam wrażenie, że wpadłam do butelki z francuskim winem. winnice wyglądały oszałamiająco, ale wino i ser wyczuwało się wszędzie. jakby pierwiastki tych dwóch symboli Francji trwale połączyły się z cząsteczkami powietrza.




"Raptem jadalnia wypełniła się cudownie przemieszanymi zapachami, które wydawały mi się znajome, choć nie umiałam ich nazwać. Pierwszy z nich był trochę cebulowy.  - Szalotki - podpowiedział Paul - smażone w niewielkiej ilości świeżego masła („Co to są szalotki?” - zapytałam zakłopotana. „Zobaczysz” - odparł). Potem z kuchni doleciał ciepły, winny aromat, zapewne pysznego sosu, który zagęszczano na piecu przez odparowanie. Po nim powiew czegoś cierpkiego: sałata, którą mieszano w wielkiej, ceramicznej misie z cytryną, octem winnym, oliwą oraz paroma szczyptami soli i świeżo zmielonego pieprzu. Aż zaburczało mi w brzuchu."


Julia Child "Moje życie we Francji"



 a przy stole Francja jest również  fascynująca. kiedy zbliża się pora posiłku  wszyscy schodzą się do jadalni, gdzie  serwowano posiłki i rozmawiają przy  winie. na stojąco. nie sposób przeczekać  tę chwilę w samotności, gdzieś w  kąciku sali. któryś z nich na pewno podejdzie.  zapyta, czy nic nie boli (chodzi  tu o troskę o zdrowie - psychiką ewidentnie  sam chce się zająć). ale nawet  gdyby bolało... to nieistotne. zrobi wszystko, by  przestało - w pierwszej  kolejności. w drugiej, zacznie zagadywać o wszystkim i  o niczym - byle nastrój  był pogodny.


Nowy_folder5


Nowy_folder4



 kiedy po trzech kwadransach ktoś zarządzi, by usiąść, a stole już czeka wino:  białe i czerwone. jest także woda, ale nie wolno próbować rozcieńczać nią wina,  bo to grzech ciężki. najpierw wjedzie przystawka. coś prostego, z niewielkiej ilości składników najlepszej jakości, jak np świeże, dojrzałe pomidory pokrojone w plasterki ze świeżą, obficie poprószoną bazylią i oliwą z oliwek - po intensywnym smaku poznałam, że najprawdopodobniej extra vergine.


muszą minąć kolejne trzy kwadranse, by podano danie główne. najczęściej mięso (popularne we Francji czerwone z tych ichniejszych, tak różnych od naszych krów) w zawiesistym, gęstym i gładkim sosie, który w smaku był delikatny. I do tego warzywa przygotowane najczęściej na gorąco. raz pojawiła się sałata z sosem na bazie oliwy i ziół prowansalskich. ziemniaki we Francji pojawiają się jako osobna jarzyna. "jak ziemniaki, to już żadne inne warzywo", mówili. potem (3-4 kwadranse później) na stole pojawiał się deser: jogurt, mus owocowy, przepyszne ciastko, którego zdjęcie znajduje się poniżej, czy tarta owocowa.


no i wino. w zasadzie jest ono wszędzie. tak samo jak bagietka. półmisek z kawałkami pieczywa jest na stole zawsze. z moich obserwacji wynika, iż służy do "wytarcia" nią talerza z sosu. oczywiście zjada się ją. prawdopodobnie chodzi o to, by sery (masa różnych gatunków), które wchodzą na stół jako ostatnie, nie zmieszały się z resztkami obiadu - mogłyby nabrać innego smaku. zauważyłam jednak, iż wino z serem naprawdę bardzo dobrze współgra: są dla siebie wzajemnym uzupełnieniem - coś fantastycznego!



"No i spróbowałam mojej pierwszej prawdziwej bagietki - chrupiąca, rumiana skórka, a pod nią lekko gumowate, bladożółte wnętrze o dość luźnej konsystencji, z delikatnie pszenicznym, drożdżowym posmakiem i zapachem. Mniam, mniam!"

Julia Child "Moje życie we Francji" 

nie wszystkim odpowiada styl jedzenia, jaki tam mają. w Polsce nauczeni jesteśmy, by zjeść i pójść dalej do swoich spraw. wspólny posiłek - zgoda, ale powinien mieć on swój rytm, gdyż czas spędzony na jedzeniu jest czasem straconym dla pracy. już w dzieciństwie się uczy, by patrzeć swojego talerza, nie rozmawiać, bo "się w brzuszku nie układa" lub "bo ci wystygnie".

we Francji zdecydowanie jedzenie się celebruje. całe życie, największe wydarzenia to kuchnia i dogadzanie podniebieniom. dość dobrze prezentują się te różnice, kiedy porówna się jedzenie wciągu całego dnia.

Polacy jedzą konkretne, solidne śniadania. nie jedzą specjalnie tłusto, ale początek dnia wymaga sił, więc posiłek musi mieć sporo kalorii. I tak głównie pożywne kanapki z serem, szynką czy kiełbasą plus jakieś warzywo. ale także zjadamy płatki z mlekiem czy jajecznicę na boczku. wszystko zależy od upodobań. jednak to głównie dzieci jadają śniadania na słodko. dorośli głównie na słono. we Francji wszyscy jedzą bardzo niewielkie śniadania i na słodko: bagietka z dżemem, czy jakiś rogalik. i kawa. herbata (choćby była zwykła - czarna) jedynie, kiedy się ktoś źle czuje (dolegliwości żołądkowe). tak, jakby ich poranek był raczej lekki i niewymagający wysiłku. obiad natomiast jest szałowy we Francji i ciągnie się do samego popołudnia. u nas też jest obfity, lecz składa się z dwóch dań (od święta jest też deser) i wszystko zamyka się w godzinie (w niedzielę, powiedzmy, że trochę dłużej). a kolacja? zawsze to raczej kwestia przyzwyczajeń, lecz przywykło się mówić, że w Polsce raczej nie je się późno. wszystko dlatego, że organizm nie wypocznie dobrze, trawiąc przez sen. we Francji kolacje mają wymiar uczty. zawsze jest na ciepło i zawsze trwa do późnych godzin nocnych. przy stole, przy rozmowie i przy dobrej zabawie. zapytałam ich jak to znoszą. i te małe śniadania... "my jemy późno, ale za to rano nie jesteśmy głodni, jak wy", oto ich wytłumaczenie. takiego punktu widzenia nie znałam. ja jednak wolę, kiedy mój żołądek chociaż w nocy może odpocząć.

* * *


byłam zaproszona również na degustację win. wszystko było tak ekskluzywne i elitarne, że miałam poczucie znajdowania się nie na swoim miejscu. doświadczenie to jednak było cudowne. móc spróbować wina, za które (butelkę) należy zapłacić 200 €... ale jak degustować, to bynajmniej nie w kieliszkach...

IMG_3655

A na pamiątkę do Polski przyjechały...

musztarda dijon


Musztarda z Dijon. Klasyczna, ostra, o lekko chrzanowym aromacie.


Nowy_folder


Cukierki - bardzo charakterystyczne dla Burgundii. O różnych smakach. U mnie - cytrynowe.


Wino oczywiście też przywiozłam. ale zapomniałam o zdjęciu - Bourgogne Pinot Noir. czerwone. bardzo dobre, lecz mocne, wytrawne.



 

W otoczeniu boskiego jedzenia, tylu wspaniałych restauracji i domowej kuchni — jak również przychylnej widowni w osobie mego męża — zaczęłam coraz częściej gotować. Późnym popołudniem wędrowałam wzdłuż nabrzeża od Chambre des Deputes do Notre Dame, zaglądałam do sklepików i wypytywałam o wszystko handlarzy. Przynosiłam do domu ostrygi i butelki Montlouis-Perle de la Touraine, a potem zaszywałam się w mojej cuisine na trzecim piętrze i pogwizdując przy piecu, próbowałam swoich sił w ambitnych przepisach, na przykład na cielęcinę z rzepą w specjalnym sosie.
Musiałam się jednak jeszcze wiele nauczyć, i to nie tylko o gotowaniu, lecz także o zakupach, jedzeniu i tych wszystkich nowych (przynajmniej dla mnie) potrawach."

Julia Child "Moje życie we Francji"

 

zupa schabowa. na jesienną pogodę

Udostępnij ten wpis:
na jesienną pogodę coś, co sprzątnie z lodówki resztę niedzielnego schabu.

i zamieni go w delikatną, kremową zupę. łagodną w smaku, ale przywołująca najlepsze wspomnienia.

moja specjalność: nadawanie "resztkom" nowego wymiaru. daję im nowe życie. a one kwitną w nim niczym najpiękniejsze kwiaty, które jesień już zdążyła zabrać. pozostały czerwone pelargonie, czekające na silny przymrozek.

zupa schabowa, czyli jak nazwa nie dorównuje smakowi.

zupa schabowa


papier_1 - Kopia (7)

 

miesna


rozmaryn


podpis

pączki bez wyrzutów. sumienia.

Udostępnij ten wpis:
"Przy dziesiątym pączku Pawełek zamyślił się jakby. Przy dwunastym przestał rozmawiać na dobre. Przy czternastym był już z lekka osowiały. - Smaczne, ale ciężko strawne - powiedział przy piętnastym.

- Masz dość? - mściwie spytała Aniela(...)

-Skąd!- bohatersko powiedział Pawełek. - Muszę tylko popić. Hm...zaschło mi w gardle (...)

-Lubię....yh...pączki.... - trwał w uporze Pawełek. Imponująca była ta jego wola walki. Ostatni kęs siedemnastego pączka. Pot na czole i u nasady nosa. Zaczerwienienie całej twarzy, krótki oddech.

(...)

Jeżeli naprawdę droga do serca mężczyzny prowadziła przez żołądek, to z całą pewnością mogła mieć ona również kierunek odwrotny; Aniela straciła serce mężczyzny z winy żołądka, który mu przepłukano."

Małgorzata Musierowicz - "Kłamczucha"

 

czy pączki należą się nam tylko w Tłusty Czwartek? wtedy, kiedy wszystkim wydaje się, że są rozgrzeszeni z tych

niezdrowych kalorii, które wydają się zakamuflowane w puszystym i pozornie lekkim cieście. i kiedy jeszcze w środku czeka dużo pysznej konfitury - klasycznie różanej. osobiście mam słabość do tych z adwokatem. Tłusty Czwartek pozwala nam zapomnieć, że "przecież jestem na diecie".

jeśli jednak mamy na nie ochotę, a zamiast Tłustego Czwartku, kalendarz brutalnie wskazuje na początek października, polecam "pączki bez wyrzutów sumienia". z piekarnika.

nie czarujmy się - różnią się od tych tradycyjnych. ale są bardzo udaną próbą zagłuszenia zachcianki na pączki.

i kto by pomyślał, że na samym finiszu ciąży dopadną mnie właśnie zachcianki. i po prostu muszę upiec te pączki z piekarnika.


pieczone pączki


pieczone pączki


podpis

 

warzywna inaczej. i jak nie urodziłam w terminie.

Udostępnij ten wpis:
termin porodu.

teoretycznie: dziś z brzucha wyskoczy dzidziuś. w bólach i cierpieniu, ale jednak.

praktycznie: 4% kobiet rodzi dokładnie w terminie, więc w zasadzie jest wysokie prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że nie znajdę się wśród tych szczęśliwych wybranek losu, które rodzą dokładnie wtedy.

teoretycznie: skoro tak niewielkie jest prawdopodobieństwo urodzenia w terminie, mogę ze spokojem ducha pojechać na zakupy tak, jak robiłam to na dwa dni przed terminem.

praktycznie: wszyscy (na czele z Moim eR) radzą nie wychodzić z domu i leżeć. i ograniczyć wypełnianie obowiązków domowych do regularnych posiłków (koniecznie nieskomplikowanych, łatwych i szybkich w przygotowaniu!) i bywania w toalecie. co najwyżej zaleca się przyjemną lekturę lub lekkie "odmóżdżenie" za pomocą tv.

teoretycznie: powinnam się cieszyć z układu, w którym wszyscy jak mogą, nadskakują i wyręczają.

praktycznie: po dwóch-trzech godzinach tracę cierpliwość do nic-nie-robienia.

 

skoro ani w teorii, ani w praktyce zakupy nie wchodzą w grę, obiad nie ma prawa powstać na czas. a jednak może. tylko trochę w sercu (a może w żołądku bardziej) ściska, że o tej porze roku sięga do zamrażarki. po warzywa.

 

ta zupa jest właśnie na taki awaryjny przypadek: przygotowuje się ją błyskawicznie, jest nieskomplikowana a jednak bardzo smaczna. nawet jeśli oparta na mrożonych warzywach.

 zupa warzywna


 

 

podpis

w poszukiwaniu źródła żelaza - krem szpinakowy z grzankami

Udostępnij ten wpis:
wciąż mój poziom żelaza we krwi balansuje na granicy.

jak to w ciąży.

 

musiałam zaatakować jakiś stragan i zapolować na zielone warzywa. mąż na widok szpinaku w takiej formie wywraca oczami i obraca się bez słowa, chociaż ze wzrokiem mówiącym: "... no to teraz sama to zjedz".

przynajmniej ten krem będę miała na wyłączność. a jest wyśmienity.

bóle nie mijają, więc prosta, niewymagająca wielu czynności i czasu zupa krem ze szpinaku będzie idealna.  i do tego pachnie czosnkiem.

zielona miłość.

 

kremszpin

 

papier_1 - Kopia (4)

 

papier_1 - Kopia (5)

 

kremszpin1


 

P1120829



podpis

drożdżowe pierożki z jabłkami

Udostępnij ten wpis:
pamiętam smak tych pierożków.

pamiętam zapach pieczonego jabłka i drożdżowego wypieku w kuchni.

pamiętam zimowe światło, które wpadało przez kuchenne okna.

w domu rodziców.

 

dziś patrzę przez okno i znów widzę jak światło już jesienne rozświetla jeszcze zielone liście na pobliskim drzewie.

leżę jednak, nie mogąc się ruszyć.

męczą mnie bóle. już drugi dzień. powoli zaczynam myśleć, że poród mógłby się już zacząć. a tu nic.

znów zerkam umęczonym wzrokiem w okno.

nabrałam ochoty na herbatę i kilka jeszcze ciepłych rożków z jabłkami. teraz mogę się nakarmić tylko wspomnieniami.


rozki1



papier_1 - Kopia (3)



rozki2





podpis

eksperymenty farmera i drożdżowe ciasto z... Danio

Udostępnij ten wpis:
„Niewątpliwie teoretykom niezasłużenie przypisuje się część zasług za dokonanie pewnych odkryć. Sekwencję «teoretyk, eksperymentator, odkrycie» porównywano czasem do sekwencji «farmer, świnia, trufle». Farmer prowadzi świnię w okolice, gdzie, być może, rosną trufle. Świnia wytrwale ich szuka, wreszcie znajduje, a gdy zamierza je pożreć, farmer zabiera je dla siebie.”
Leon Lederman - "Boska cząstka: jeśli Wszechświat jest odpowiedzią, jak brzmi pytanie?"


wydaje się, że jestem dziś zarówno teoretykiem jak i eksperymentatorem.

według Ledermana - farmerem. wolałabym jednak uniknąć porównywania siebie zarówno do farmera jak i do świni.

ale tak. eksperyment ekstremalny. ale: nie tylko nietrujący i jadalny, ale i pyszny.

nie jest to jednak przepis na trufle. taki się jeszcze nie urodził, co by chciał w tej materii poprawiać naturę, sztucznie wynajdując przepis na trufle.

farmer tym razem posłał świnię w stronę piekarnika. nie dość, że się nie sparzyła, to jeszcze wyjęła zeń pachnące drożdżówkami z serem wilgotne ciasto z nadzieniem wiśniowym.


drożdżowe danio


przepis - Kopia (6) - Kopia



drożdżowe danio





podpis

wspomnienie przedwiośnia i tiropsomo

Udostępnij ten wpis:
tutaj je znalazłam. u Liski.

pamiętam, jakie były niewinne i delikatne, obsypane sezamem.

pamiętam, jakie było wtedy cudowne przedwiośnie. pachniało wilgotną ziemią i świeżą trawą.

pamiętam, że powietrze pachniało wiosną, a niebo było błękitne. słońce przenikało figlarnie przez liście drzew. śmiało się.

pamiętam bazie. stały nieśmiało, ale zaczepnie na stole.

pamiętam samotność. po ciężkiej chorobie nie wolno mi było wychodzić z domu. a ja chciałam do ludzi, zachłysnąć się powietrzem.

pamiętam decyzję - będą tiropsomo. tylko po mojemu. z suszonymi pomidorami i oliwkami.

tiropsomo


przepis - Kopia (5) - Kopia


tiropsomo


podpis

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia