białe leczo na tle pewnego uzależnienia

Udostępnij ten wpis:
pół miesiąca człowiek zamartwia się, czy na Święta ma to, czy ma tamto, czy zdąży z tym czy tamtym, czy pamięta o tym i siamtym.  i wszystko dla tych dwóch dni.

i tak mu zejdzie. aż - całkiem nieoczekiwanie - przyjdą Święta. tak wyczekiwane.

a kiedy przychodzą, człek tylko czeka, żeby już sobie poszły. im szybciej, tym lepiej. chociaż to zaledwie dwa dni.

wszyscy mają już dość jedzenia, sałatka jarzynowa wychodzi bokiem, a ciasto czyje się po brewki. siódma kawa zamulania przy białym obrusie, który w drugim dniu już raczej nie taki biały, a łaciaty. w tle szumi telewizor, słychać brzęczenie szklanek. nie wiem, czemu. wszyscy zawsze siedzą przy stole, ale ktoś nieustannie zmywa, by nie brakło szkła.

dwie doby. 48 h. i trzeba w nich zmieścić śniadanie, obiad z rodziną jedną i drugą, wujostwo na kawie, babcie też. a przecież nie wypada tak wpaść i wypaść. a przecież wypada.

chociaż wypaść to mogło jajko z koszyczka.

dzisiaj wypadło leczo. zaległe. | to znaczy wróć: zaległy jest przepis, bo po Świętach, dwa problemy: człowiek ma jedzenia dość, a lodówka pełna.

białe leczo


białe leczo

s k ł a d n i k i:

- 4 małe białe kiełbaski (parzone)
- 3 białe papryki
- 2 małe cukinie (lub jedna średnia)
- 2 duże pomidory (najlepiej malinowe)
- 1 śmietanka 18%
- sół i pieprz świeżo mielony do smaku

w y k o n a n i e:

- białą kiełbasę kroimy w półplasterki i podsmażamy w garnku.
- papryki kroimy w kostkę (bez gniazd nasiennych) i dorzucamy do podsmażonej już kiełbasy
- cukinie obieramy i kroimy w półplasterki. wrzucamy do garnka, kiedy papryka będzie półmiękka.
- uprzednio sparzone pomidory obieramy ze skórki i kroimy na małe kawałeczki. dodajemy gdy cukinia zmięknie.
- kiedy wszystko się podgotuje dodajemy śmietankę. podgrzewamy aż "zabulgocze". przyprawiamy do smaku.

białe leczo


białe leczo


białe leczo


białe leczo




Z pamiętnika MM


refleksja pt.: "Dziecko uzależnione od matki czy matka od dziecka?"


Nie zapomnę tego widoku: Pierwszy września. Matka odwozi dziecko do pierwszej klasy. Zdenerwowana mocno. Dziecko też, ale na jego twarzy maluje się coś jeszcze - zaciekawienie. Matka trzyma dziecko za rękę i cały czas coś do niego mówi. Ono potakuje, ale myślami jest już wśród rówieśników. Odważnie, choć jeszcze zerkając w stronę mamy podchodzi do innych dzieci. Drzwi zamykają się, kiedy po pierwszym dzwonku pani wchodzi do klasy. Zza drzwi dochodzi głos nauczycielki tłumaczącej dziatwie, że kiedy jakiś dorosły będzie wchodzić do klasy, mają wstać i chórem powiedzieć "dzień dobry". Dzieci ćwiczą: słychać szuranie krzeseł przy wstawaniu i jeszcze nierówne "dzień dobry". Matka siada na ławeczce w korytarzu. Uśmiecha się dumna jak paw. Czeka na przerwę, by zobaczyć się ze swoim "maleństwem". Po 40 minutach rozlega się dzwonek. Dzieci wybiegają z klasy. "Maleństwo" także, już w towarzystwie dwóch koleżanek. Pani zaskoczona widokiem mamy, pyta, czy coś się stało, czy może zapomniała czegoś przekazać swojemu dziecku. Nie, skąd, ona poczeka tutaj na nie, aż skończy lekcje. Potem wspólne zakupy i do domu. Uśmiecha się. Nauczycielka z zakłopotaniem tłumaczy, że nie może tak czekać. Trzeba iść dalej, oddać się innym obowiązkom... Nie, absolutnie! Ona sobie znakomicie radzi... Poza tym dziecko jej potrzebuje, a pani nauczycielka jest jeszcze młoda i nie rozumie tej więzi dziecka z matką. Ale proszę pani, tłumaczy wychowawczyni "Maleństwa", tu nie chodzi o panią, ale o dziecko. Trzeba mu umożliwić rozwój samodzielny, pozwolić wybierać, ostrzegać, ale też pozwolić się czasem sparzyć i czegoś nauczyć. Pani nie może tu zostać. I wtedy zaczyna się histeria. Kobieta początkowo walczy spokojnie, potem podnosi głos a kończy na rzewnych łzach i spazmatycznym płaczu. Nauczycielka prowadzi ją do kuchni, by podać jej wodę. Niech ochłonie. Ale sceny powtarzają się jak deja vu dzień w dzień, jakby poprzednie nie miały miejsca.




[caption id="" align="aligncenter" width="300"] źródło[/caption]

           Odkąd zostałam mamą bardzo często zdarza mi się patrzeć na inne kobiety i zastanawiać czy i one są mamami, jeśli tego na pierwszy rzut oka nie widać. A jeśli widać, obserwuję je. Często oglądając takie nadskakujące ze wszystkim mamy od razu mierzę się z pytaniem: Czy i ja tak będę cudować z dzieckiem? Czy i ja będę nadopiekuńcza?


        Nadopiekuńczość jest już sklasyfikowana przez psychologów jako problem natury psychicznej u matki. A kształtuje się on w konsekwencji jej problemów osobistych. Tu wyróżnia się neurotyczną osobowość, trudności prokreacyjne, wcześniejszą utratę dziecka, jedynactwo, zaburzone relacje małżeńskie, utratę partnera, samotne macierzyństwo, skłanianie matki przez męża lub członków rodziny do usunięcia ciąży. Nie można także pominąć przekazów międzygeneracyjnych - mimo że kobiety wychowywane przez nadopiekuńcze matki zwykle negatywnie oceniają ten styl wychowawczy, często powielają go we własnej rodzinie (Kornatowska, 2004). Słowem: bardzo wiele czynników może spowodować w kobiecie takie nadopiekuńcze tendencje. Czy zatem istnieje szansa, że ja sama uzależnię się od dziecka? Cóż, raczej nie. Ale nawet jeśli ktoś doświadczył wyżej wymienionych - należy tylko (chociaż dla niektórych to "aż) do grupy ryzyka, nie muszą one determinować nadopiekuńczości!




[caption id="" align="aligncenter" width="558"] źródło / ps. wygląda jak moja mała Mysia-Gęsia za pół roku[/caption]

           Cóż za nazwa! Bardzo pobłażliwa, chociaż jest to postawa nawet - odważę się napisać - niebezpieczna. Dla kogo? Na pewno dla dziecka. A dla matki - destrukcyjna. Oczywiście za ewentualne problemy emocjonalne dziecka wynikające z postawy matki odpowiadają "inni" - cały świat może być winny, ale nie ona. Ona chce dobrze...


           Wieczny lęk o latorośl, fanatyczna wręcz opieka (a może nawet ochrona), zaabsorbowanie dziecka swoją osobą, co powoduje efekt "zaciskających się kleszczy" a także rozpieszczanie dziecka to typowe "objawy". Matka musi kontrolować całe życie swojego potomka, wiedzieć wszystko o jego znajomych i środowisku w jakim bywa. Jeśli czegoś nie wie, wpada w histerię - strach o dziecko jest najsilniejszym bodźcem. Poza tym rodzicielce nie wystarcza fakt, że dziecko jest jej całym światem. Oczekuje, że ona jest nim dla swojego dziecka. Jakże bywa rozczarowana, kiedy dziecko chce samodzielnie (ona czyta: bez jej pomocy) coś zrobić. Cokolwiek. Choćby kupić batonika. Wróć: matka zdążyłaby wkroczyć do akcji zanim dziecko wypowiedziałoby słowo "batonik". Przecież te szkodzą zębom dziecka. Nawet jeśli ma ono już samo o nie dba. Czasem jednak dzieje się odwrotnie: zamiast prób wyswobodzenia się spod tego reżimu matczynej opieki - w dziecku rozwija się postawa roszczeniowa. Domaga się pomocy przy najprostszych czynnościach. Środowisko jednakże będzie go chciało naprostować. Niemniej jednak zanim się to stanie, dziecko, które później będzie nastolatkiem będzie osobą aspołeczną ("wolisz ich towarzystwo niż moje?!"), kompletnie nieprzystosowaną do życia, niesamodzielną ("daj, zrobię to za ciebie"), w dodatku pozbawioną szacunku wobec wielu wartości jak praca ("usiądź, nie męcz się, ja to zrobię"), pieniądze ("oczywiście, kochanie, a ile potrzebujesz?"), ludzie starsi ("to nie twoja wina, to ta pani była nie w porządku") i tak dalej. Nie trzeba chyba wspominać, że dziecko w życiu dorosłym nie będzie umiało stworzyć poprawnych relacji w związku (wieczne porównania: "mamusia to, bo mamusia tamto...") i najprawdopodobniej samo będzie nadopiekuńcze wobec swoich dzieci.




[caption id="" align="aligncenter" width="442"] źródło[/caption]

         Zakładając, że dziecko chce się wyzwolić spod jarzma matki, mamy praktycznie 100% pewność, że matka zasunie tekstem z cyklu: "Jak możesz mi to robić?! Przecież ja dla ciebie poświęciłam wszystko!" i ten szantaż emocjonalny wraz z zawodzącym płaczem towarzyszy dziecku nieustannie przy najmniejszej próbie wyzwolenia. Jeśli jednak jakimś cudem założy rodzinę i nie będzie powielało wzorca nadopiekuńczego rodzica, na pewno będzie się zmagało z atakami na drugą połówkę, nękaniem wizytami, telefonami, kontrola czy nawet ingerencja w życie intymne.




[caption id="" align="aligncenter" width="301"] źródło[/caption]

          Problem wydaje się odległy - wszystkim nam jawi się jako przewartościowanie matczynej miłości i zamienienie jej w koszmar dzieciństwa, który wlecze się jak smród przez całe życie. Tymczasem badania wykazują, że bardzo wiele matek można określić mianem nadopiekuńczych. Oczywiście nie w tym samym stopniu i nie zawsze w tak zaawansowanym. Lęk o dziecko, chęć zrobienia za niego wszystkiego czy pragnienia "uchylenia u nieba" jest naturalne. Podejrzane byłoby, gdyby tych pragnień nie było. Rodzice nie tylko wychowują i dbają o rozwój fizyczny, intelektualny i duchowy dziecka, ale także zmagają się lękiem o nie. Ale, jak podkreśla Małgorzata Osipczuk bycie rodzicem wymaga ciągłej konfrontacji z własnym lękiem o bezpieczeństwo dziecka, ale zdrowy rodzic przyjmuje do wiadomości, że nie jest w stanie uchronić go przed każdym zagrożeniem. Wie też, że dziecko aby się wzmocnić potrzebuje pewnej dawki stresu, wyzwania, czasem ryzyka, a przede wszystkim samodzielności w myśleniu i działaniu. Naturalnym jest też, że z każdym rokiem powinno oddalać się od rodziców a rodzica zadaniem jest powstrzymywać się od odruchowej pomocy i opieki, ograniczać własną ingerencję wraz z wiekiem dziecka (Osipczuk, 2007).


 

Bibliografia:
Konratowska I., Matki nadopiekuńcze, "Niebieska Linia", 2004, nr 2.
Osipczuk M., Nadopiekuńczość rodzicielska, www.psychotekst.pl, 2007.

 

Jak poruszyć niewzruszonych?

Udostępnij ten wpis:
 

[caption id="" align="aligncenter" width="710"] źródło[/caption]

 

Zobaczyłam film. Nie, to był raczej filmik zamknięty w 13 minutach. Dzięki Herbacianej Córze (zobaczyłam to tutaj). Zapragnęłam i ja dodać swoje przysłowiowe 3 grosze.


I niby nie jest to film na wskroś surowy i – jak ja to określam – brudny, niczym Dom zły Smarzowskiego.


Składa się raczej z obrazów. Sceny ujęte w zwolnionym tempie są w gruncie rzeczy retrospekcją wspomnień kilkunastoletniej dziewczynki.


I niby nie trwa nawet tej symbolicznej godziny, a jednak 13 minut totalnie mnie wyczerpało.


I niby nie ma w nim krzyków, jest w nim więcej bólu i strachu niż można to byłoby ująć za pomocą słów i dźwięków.


I niby wszystko „już było” a temat bynajmniej nie jest odkrywczy, ukazanie tego z perspektywy dziecka szarpnęło moją duszą. Duszą matki.


I niby cała ta prawda, że „skrzywdzenie dziecka boli przez całe życie” jest nam wszystkim dobrze znana, a tym razem wchodzi kuchennymi drzwiami do naszych serc. I zaskakuje nas.


A może po prostu kiedy kobieta zostaje matką – dostrzega w domu swojej duszy te kuchenne drzwi i odryglowuje je podświadomie. Przygotowana zawsze na niespodziewane, które przyjdzie frontowymi drzwiami, zapomina o tych kuchennych.


Ja zapomniałam. Nastawiając się na potężny cios, zapowiadany przez Herbacianą, zaczęłam oglądać.
I niby to tylko 13 minut. A myślałam, że nie dooglądam.



http://www.youtube.com/watch?v=lOeQUwdAjE0



Problem ukazany przez reżysera jest bardzo aktualny. Wciąż nie ma dobrych rozwiązań – prawo musi mierzyć się z moralnością. I – niestety – zawsze tę walkę przegra. Tylko, że prawo stoi powyżej.


Dziwi nas wręcz już karykaturalnie przedstawiany proces adopcji, przyjęcia do rodziny zastępczej. Czy nie ma na celu ochrony dziecka? Ma. To czemu wciąż słyszy się o „nietrafionym wyborze”?



I – na koniec – dlaczego ten długi i męczący obie strony proces nie zawiera podpunktu (jeden podpunkt więcej nie zrobi różnicy) „przygotować rodzinę”? Owszem pełno kursów, wykładów „na temat…”. Z których nie wynika nic. Same ogólniki, frazesy. Tak, tak… uhm… - przytakują małżeństwa – wiemy, wiemy… - dodają, kiedy do ucha wpadają przestrogi, pouczenia. Tak, a drugim uchem wypadają. Przygotowanie to powinno dotyczyć indywidualnej sytuacji. Bo gdzie ta świadomość złożoności sytuacji? Nie wystarczy powiedzieć: „dziecko jest po przejściach, może sprawiać problemy”. Rodzice dmuchają na zimne przez dwa miesiące. A potem wracają do rzeczywistości, zapominając, że to skrzywdzone dziecko będzie czuło ten „ból” przez całe życie. A nie: „dopóki... coś tam”.




[caption id="" align="aligncenter" width="620"] źródło[/caption]

Zawsze chciałam mieć dziecko. Nawet, gdybym nie mogła mieć – byłabym całym sercem za adopcją. Teraz, kiedy sama jestem rodzicem, który dodatkowo miał dość… trudny start, mocno wystawiający na próbę nie tylko moje małżeństwo, jestem przekonana, że adopcja i przygarniecie obcego dziecka jest trudniejsze. Bo trzeba zmierzyć się z czymś, na co nie miało się wpływu i czego nie da się zmienić: z historią tego dziecka, jaka by ona nie była.


Podziwiam tych, którzy się na to zdecydowali i przestrzegam tych, którzy chcą się na to zdecydować: pamiętajcie o dziecku.

księżycowe ciasteczka rumowe

Udostępnij ten wpis:

... w których nie ma prawdziwego rumu. i dobre. jestem chora, więc grzech pt. "smak rumu zamiast rumu" powinien mi być wybaczony.


goście, goście. i jeszcze raz goście. a tak na dobrą sprawę to goście razy pięć. mała Mysia-Gęsia śpi. mama najchętniej też by się położyła, ale goście. zamiast im odmówić, to potwierdziła, że przecież "oczywiście, czekamy". tylko eR. pokręcił głową.


szybko (a co należy rozumieć: "żwawym" krokiem osłabionej chorobą biduli) przepatrzyłam szafki: kawa jest, herbata jest. tylko jak na złość wszystkie ciastka, słodkości kupowane głównie na tego typu okazje - wyparowały. zostały jakieś suche herbatniki i czekolada. gorzka.


desperacko sięgnęłam po malakser i na poczekaniu wymyśliłam coś, co okazało się tak proste jak bezbłędne.


ciasteczka z herbatników

ciasteczka księżycowe o smaku rumu z czekoladą

s k ł a d n i k i:


- 200 g herbatników pełnoziarnistych
- 150 g masła
- 2 łyżki miodu
- 1 łyżka gorzkiego kakao
- 1 łyżka syropu "rum z czekoladą"
- 1 tabliczka gorzkiej czekolady
- 2 łyżki gęstej śmietany (18%)


w y k o n a n i e:


- na gazie z rondelku rozpuszczamy masło. w tym czasie miksujemy herbatniki na "pył" (możemy je też mocno rozwałkować przez woreczek).
- do rozpuszczonego masła dodajemy miód.
- masło z miodem łączymy z herbatnikami. mieszamy łyżką.
- do masy dodajemy kakao i syrop (warto próbować masy, by była ona odpowiednio słodka - jak lubimy).
- masę przekładamy na wyłożoną papierem śniadaniowym tortownicę o średnicy ok 24 cm. dociskamy łyżką.
- wstawiamy do lodówki na 1-1/2 h.
- w kąpieli wodnej rozpuszczamy czekoladę. kiedy się rozpuści zdewjmujemy z gazu i dodajemy stopniowo śmietanę (uważając, by się nie zwarzyła).
- czekoladę rozsmarowujemy równo na stwardniałym spodzie.
- wkładamy do lodówki, aż czekolada zastygnie.
- wykrawamy szklanką ciasteczka, by przypominały księżyce.


 ciasteczka z herbatników ciasteczka z herbatników

podpis

 

weź mnie stąd, k***, ktoś - kiedy matkę dopada choróbsko

Udostępnij ten wpis:
mało romantyczny tytuł nie zwiastuje takiegoż wpisu.

cóż zresztą romantycznego w przeziębieniu? cieknący katar uniemożliwiający spokojny sen, obezwładniająca gorączka, ból głowy...

to wszystko na pierwszym planie. gdzieś w tle widać zarys dziecka domagającego się jedzenia/ spania/ przewinięcia. a ty nie wiesz, jak się nazywasz.

ok, wiesz, ale z trudem przypominasz sobie, że dziecko nie jest świadome twojej niedyspozycyjności...

[caption id="" align="aligncenter" width="620"] źródło[/caption]

 
Z pamiętnika M.M.

kiedy matka jest chora, wszystko jest bardziej skomplikowane, niż może się wydawać. ze zwykłego spaceru, który dziecko uwielbia i na który chce iść trzeba zrezygnować. już nawet przebywanie w jednym pomieszczeniu z maluchem wydaje ci się prostą drogą do jego złapania tego dziadostwa od ciebie. nie przekonuje cię wietrzenie pościeli i domu, ale i tak najgorszym cierpieniem dla matki jest to, że nie może robić tego, co kocha: dawać słodkich i najczulszych buziaczków.

niestety czasem jest tak, że choroba położy matkę do łóżka na dobre. leży bez ducha, sama - bo mąż w pracy - i odlicza sekundy, kiedy przyjedzie i wybawi ją z kłopotu. wtedy lęk o zdrowie dziecka i niemoc związana z szalejącym ustrojstwem w organizmie wywołuje w matce coś, co sama nazywam "emocją bezradności walczącej". to nic innego, jak desperacka walka z chorobą, która polega na próbie robienia wszystkiego, co w swojej - niestety słabej - mocy, by dziecko się nie zaraziło. oczywiście wszystko prawie ze łzami w oczach i wielkim - wydawać by się mogło - nieludzkim wysiłkiem.

właśnie tego doświadczyłam. ale i tak uważam, że mam szczęście. najpierw uratowała mnie mama, a następnego dnia - teściowa, biorą małą Myślę-Gęsie do siebie oszczędzając jej tym samym wątpliwej jakości powietrza w mieszkaniu.

w takiej sytuacji naprawdę warto zawalczyć o odrobinę czasu dla siebie. to już nawet nie to, ze trudno się zajmować dzieckiem, kurować się jednocześnie nie zarażając go. już nie mówię, że w takiej sytuacji kuracja zwyczajnie się przedłuża, bo przecież kiedy mama miałaby się "wyleżeć"?

czasami wystarczą dwa dni - nawet przy ciężkiej grypie - przeleżane w łóżku, przespane w większości, pełne specyfików do zażycia. a człowiek wydaje się "nówka".

[caption id="" align="aligncenter" width="656"] József Rippl-Rónai "My Dear Mother in Ill Health", 1905 / źródło[/caption]

 

dziś bez przepisów.

ale chyba każda mama to przechodziła...

matka w mieście chemii - wędlina domowa

Udostępnij ten wpis:

miasto chemii. chociaż i na wieś zaczyna się pchać chemia. co możemy na to poradzić, kiedy mleko już nie pochodzi od krowy, a ze sklepu, jajka też niewiadomego pochodzenia, bo przecież kuraka, zamkniętego z innymi mu podobnymi w ciasnej, ciemnej przestrzeni bez łapek nie możemy nazwać kurą. kura w końcu dziobie w trawie, chodzi po podwórku i generalnie wygląda jak kura. chyba nie trzeba specjalnie nikomu tłumaczyć, dlaczego mam wątpliwości co do jakości mięsa z takich kuraków. wędliny - sama woda. no, może trochę konserwantów i jakiś skrawek mięsa, w którego tę wodę się pompuje. tylko ręce załamać. bo - nie przesadzając za bardzo - człowiek chce jeść zdrowo. nie zawsze się jednak da: albo nie ma możliwości zakupienia dobrych składników, albo ich ceny odrzucają nas na kilometr.


to takie smutne, że postanowiłam właśnie dlatego stworzyć nową kategorię: "w mieście chemii". przepisy z tej kategorii będą wpisywały się w kanon zdrowej żywności. takie homemade jogurty, wędliny, pieczywo... i tak dalej.


co więcej: nagle okaże się, że tylko przy odrobinie wysiłku można stworzyć cuda, które będą kosztować znacznie mniej niż ich odpowiedniki z tzw. "wyższej półki".


dziś wędlina.


wędlina

w tym przepisie kocham to, że można eksperymentować, zmieniać smak mięsa a i jego rodzaj też. wędlina wychodzi soczysta i bardzo aromatyczna. i nie jest to nic skomplikowanego. pomysł podsunięty przez teściową :-).


s k ł a d n i k i:
- około 1 kg mięsa wieprzowego (łopatka, szynka, karkówka)
//przyprawy: można użyć gotowych przypraw, jeśli obawiacie się efekt, lub chcecie być pewni, że mięso nie będzie za słone czy niedosolone (po kilku razach ośmielicie się na eksperymenty)//
- u mnie do marynaty (przyprawy zostały użyte w wędlinie ze zdjęcia):




  • 6 sporych ząbków czosnku,

  • 1 łyżeczka ostrej papryki,

  • 2 płaskie łyżeczki soli morskiej w płatkach

  • 1/2 łyżeczki pieprzu

  • 4 łyżki oleju żepakowego

  • 1 łyżka octu balsamicznego

  • 1 łyżka musztardy dijońskiej


w y k o n a n i e:


- wieczorem dnia poprzedzającego pieczenie mieszamy ze sobą składniki marynaty (czosnek przeciskamy przez praskę)
- mięso myjemy i osuszamy.
- jeśli jest to mięso zwarte, jak szynka od razu przechodzimy do następnego punktu. jeśli mamy łopatkę czy karkówkę, trzeba ją obwiązać specjalną sznurkiem wędliniarskim (kupisz go nawet w pasmanterii), by miała zwarty kształt.
- mięso dobrze smarujemy marynatą i pozostawiamy w marynacie pod przykryciem i w lodówce na całą noc i następne przynajmniej pół dnia (wtedy mamy pewność, ze składniki marynaty przejdą do samego środka.
- przed pieczeniem wyjmujemy mięso z lodówki (niech odczeka min. 30 min).
- po upłynięciu tego czasu obsmażamy mięso na patelni z każdej strony, w ten sposób zamykając pory i zapobigając wypłynięciu soków ze środka mięso (nie będzie suche).
- obsmażone mięso wkładamy do rękawa do pieczenia (mogą być torebki do pieczenia), zawiązujemy i robimy w nim jedną dziurkę.
- pieczemy prze 1 h 40 min. w 160*C. Jeśli mamy większe mięso musimy pamiętać o zwiększeniu czasu, biorąc pod uwagę, że na 1 kg mięsa czas pieczenia wynosi 1h 40 min.
- ważne! nie kroimy mięsa zaraz po wyjęciu z piekarnika. najlepiej, niech siedzi do ostygnięcia w rękawie. mięso powinno być całkowicie zimne (twarde w dotyku po ostygnięciu).


opcjonalnie: jeśli chcesz, by mięso z wierzchu lekko chrupało, możesz rozciąć rękaw na ostatnie kilka minut. wtedy też powinno się studzić poza rękawem/torebką.


wędlina

wędlina

wędlina

wędlina

wędlina

wędlina

podpis

Matka Polka czy Eko Mama? Część II.

Udostępnij ten wpis:




[caption id="" align="aligncenter" width="168"] źrókło: http://www.123rf.com/[/caption]

            Umówmy się, że Matka Polka, to kobieta zaharowująca się po łokcie dla swojej rodziny w przeświadczeniu, że składa w ofierze swoje życie, by innym (patrz: rodzina) było najlepiej. Najczęściej taka mama lubi zapomnieć o sobie i swoich potrzebach. To dlatego właśnie wizerunek Matki Polki to najczęściej niedokładnie (bo w pośpiechu) pomalowana kobieta z wałkami na głowie, w szlafroku, z żelazkiem w ręku, butelką w drugiej dłoni już jedną nogą w bucie na obcasach, biegnie, by wyłączyć pod zupą gaz.




[caption id="" align="aligncenter" width="475"] źródło: http://secretmoonart.blogspot.com/2010/09/getting-ready-for-salvador-dali.html[/caption]

            Kim więc jest Eko-Mama? Kimś zupełnie odmiennym? Tak się z pozoru wydaje, ale, kiedy się nad tym głębiej zastanowić, oba zworce wcale się tak bardzo od siebie nie różnią…


            Wychodzisz ze szpitala ledwo żywa. Dziecko w domu nie daje ci za dużo odpoczywać, więc wyglądasz jak żywe zombie. Nie masz czasu myśleć o sobie: w zasadzie myślisz tylko o dziecku. Ewentualnie o tym, by czas płynął szybciej – byś doszła szybciej do siebie.


            Ale już następnego dnia dzwoni do ciebie przyjaciółka i na „dzień dobry” zadaje ci szereg – jak ci się zdaje – dziwnych pytań, po czym w pół słowa kończy rozmowę stwierdzeniem, iż zaraz u ciebie będzie, bo to rozmowa „nie na telefon”.


            Ty tylko rozglądasz się tępo po mieszkaniu i oceniasz, że nie jest tragicznie. Zaglądasz tylko do szafki, gdzie znajdujesz paczkę biszkoptów. Kawa – też jest, więc tylko włączasz ekspres i spoglądasz w lustro. Widok cię zatrważa, dlatego sięgasz po korektor i wklepujesz go pod oczy. Różu, który miałby poprawić koloryt skóry już nie zdążysz nałożysz, bo słyszysz pukanie.


            Przyjaciółka ubrana w zwiewną lnianą spódnicę i bawełniany seterek, z dwiema materiałowymi torbami wpada pełna energii. Po krótkim cmok-cmok, otaksowaniu z góry na dół, przechodzicie do pokoju, gdzie proponujesz kawę.


            Tak, kawę chętnie, ale tylko jeśli jest z upraw, na których przestrzegane są zasady fair trade (sprawiedliwego handlu). Eee, zawieszasz się, nie wiesz tego, ale kawa jest naprawdę pyszna. Nie, to tylko wodę. I tu zapala się ostrzegawcza czerwona lampka. Zapala się, ale na tym etapie nie wiesz, dlaczego.


            Szybko się jednak dowiadujesz. Przyjaciółka, w twoim imieniu, „odrobiła pracę domową” i teraz ona sama może być matką. Ale teraz ona ci wszystko wytłumaczy: zakupy tylko na targu i koniecznie od ekologicznego dostawcy. I tylko sezonowe i – oczywiście – z naszej strefy klimatycznej! Żadnych bananów, pamiętaj! Zakupy chemiczne? Tylko szare mydło i woda, bo reszta szkodzi środowisku. Torby albo wielorazowe materiałowe, albo papierowe. Ubrania? Wszystkie z naturalnych materiałów. A jak już nie nosisz, to na specjalnym portalu można się nimi wymieniać. To samo dotyczy zabawek i innych przedmiotów. Kosmetyki – także tylko naturalne. Leki? No, wiesz?! Tylko zioła, sok malinowy własnej produkcji czy mleko od krowy z miodem z pasieki!


            Nagle wstaje i rusza do przedpokoju. No, tak, przyniosła prezenty. Dla ciebie cały cykl zajęć z jogi, orzechy piorące i chustę do noszenia dziecka: w końcu tak jest bliżej mamy, jak kiedyś. Kręci ci się w głowie. Dziękujesz za wszystko i kiedy pada pytanie, czy karmisz – bo tak przecież najlepiej – wpada twój luby z dużą paką pampersów pod pachą.


            Uśmiechasz się blado. Pampersy twojej eko przyjaciółce się nie spodobają. Tak, koniecznie trzeba się ich pozbyć: teraz tylko tetrowe. Trzeba wygotować, ale te z konopi, bądź bambusa schną szybciutko. Ona jednak śpieszy się, by wysprzątać dom – a przecież nie używa odkurzacza – ugotować obiad z eko warzywami i eko kurczakiem. Ale jeszcze rzut oka na mieszkanie – kosz na śmieci. Bo segregujecie, prawda? Mąż już chce zaprzeczyć, ale wyprzedzasz go, gorliwie przytakując. Cmok-cmok i już jej nie ma. Jak jej się Mały podobał, pyta mąż. Nie zdążyła go zobaczyć, odpowiadasz.




[caption id="" align="aligncenter" width="489"] źródło: http://www.huffingtonpost.com/anne-geddes/anne-geddes-photographer_b_3197572.html[/caption]

            A teraz wróćmy do rzeczywistości. Tak, eko mama jest zakręcona na punkcje ekologii. Do przesady. A ekologia jednak wymaga większego nakładu pracy. I nie tylko wtedy, kiedy w ekologicznym domu pojawia się dziecko. Bladym świtem eko mama już maca ziemniaki i pomidory na targu. Pędzi potem, na nogach, oczywiście, ewentualnie rowerem (ale z siatami może być ciężko) do domu, gdzie musi postawić obiad. Bez kostek rosołowych, dopiero stawia na bulion. Potem zasuwa z miotłą i szmatą – myje wszystko wodą z szarym mydłem. Potem pierze. W pralce ekologicznej z orzechami piorącymi. Jak znajdzie chwilę wyszukuje eko nowinki w Internecie. Oczywiście nie trzeba chyba specjalnie rozpisywać się na temat segregowania śmieci – to jest tak oczywiste, że nie wymaga zagłębiania się w temat. Na deser eko mama – a w rzeczywistości kobieta, która nie musi być mamą, by znaleźć się w grupie eko mam – najlepiej, by była wegetarianką, bo przecież te biedne zwierzęta… itd. (temat rzeka, w który celowo nie wchodzę). Zwłaszcza, że łatwiej zrezygnować z mięsa niż szukać tych eko. Wszystko, co można kupuje od „baby na targu”.


            Wspomnę jeszcze o eko seksie. Tak, wystarczą prezerwatywy od owcy, które jednak nie zabezpieczają przed chorobami i wirusami z powodu naturalnych porów ale już można być eko.


                  A kiedy pojawia się dziecko? Wtedy eko mama chyba w ogóle nie śpi, wyparzając pieluchy tetrowe.




[caption id="" align="aligncenter" width="282"]źródło: http://poznanianka.blogspot.com/2011/05/anne-geddes.html źródło: http://poznanianka.blogspot.com/2011/05/anne-geddes.html[/caption]

            No i umówmy się, nie zaoszczędzimy specjalnie przechodzą na system eko. Może szare mydło i woda są tańsze, ale już wszystkie inne elementy życia są znacznie droższe.


            Ważne, by Eko Mama nie tylko dopieszczała swój mały świat – ona ma emanować światłem, radością życia, jakby urodziła się dopiero teraz (a nie jakby to ona dopiero co urodziła), wolna od tego, co w cywilizacji truje ludzi. w dzieckiem w chuście idzie dumna, spontaniczna. Zawsze z uśmiechem, jak dziecko-kwiat, w eko ubraniach, z torbami z recyklingu, w dzieckiem w chuście idzie dumna, spontaniczna, pełna życia. 100% natural. Swoją postawą nawołuje do tego trybu życia. Chce całemu światu pokazać, jaka ona jest szczęśliwa, spełniona, a przy tym jest w pełni sobą.


              A teraz chwila na zastanowienie. Czy Eko Mama to nie trochę jednak Matka Polka?


             Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Eko Mama, to trochę Matka Polka od drugiej strony. Eko Mama po prostu chce pokazać, że to wszystko wypływa z niej. To, co robi dla swojej rodziny i domu, to samo dobro, a ona czuje się spełniona i szczęśliwa, a nie jak Matka-Pożal-Się-Boże-Polka, która się zaharowuje i niczego z tego nie ma. Eko Mama ściga się ze samą sobą i próbuje przekuć swoją codzienność w baśń (Calineczka i spanie w łupienie z orzecha pod kołderką z płatka róży?). Ale obie kobiety chcą udowodnić mężczyznom, że są od nich lepsze. Albo inaczej: są konkurencyjne. Też kreują świat – na swój sposób, bo ten świat domowy. I w tym są zawsze najlepsze. Idealne. Wciąż niepogodzone z faktem, że nikt na świecie taki nie jest. A jeśli sądzą, ze jest inaczej – to znaczy, że nie wiedzą wszystkiego, same udając jak im to wszystko lekko wychodzi.


            Czy Eko Mama to nie jakaś odmiana Matki Polki, która powstała, by… być zaprzeczeniem Matki Polki? Takie odnoszę wrażenie.


           A czy Wy obserwujecie w swoich środowiskach takie zachowania?




[caption id="" align="aligncenter" width="575"] źródło: http://fineartamerica.com/art/all/anne+geddes/acrylic+prints?page=4[/caption]

wpis o niczym z czekoladowymi batonikami w tle

Udostępnij ten wpis:

ból głowy. beznadzieja.
a do tego Mysia-Gęsia zwana Jagódką jest nie w sosie, co nie odpowiada nie tylko jej matce, ale i jej samej też.
która to kawa? nawet nie staram się nadążyć za liczeniem. brakuje mi dosłownie godziny, by poprawić wstęp i zakończenie pracy. i nie jestem w stanie się do tego zmusić.
niech to szlag. kawa podobno rozdrażnia. ja nie czuję różnicy. już od jakiegoś czasu na dźwięk słowa "obrona" otwierają się pochowane po kieszeniach i szufladach hipotetyczne narzędzia zbrodni, więc - umówmy się - to już nie jest rozdrażnienie.
nie idźmy więc w tym kierunku.


trzeba się odprężyć. w końcu słońce świeci, jest ciepło, nawet wiatr nie dokucza, na spacerze przyjemnie rozwiewając włosy i mnie, i Mysi-Gęsi. strofuję się co krok, że bluźnię narzekając, gdy - za przeproszeniem - g... mi się dzieje, tak?
ale znów mam chandrę. nawet pożalić się nie ma komu, bo eR. ostatnio wraca wyrąbany i wygląda jak swój cień. już nawet nie ma serca prosić go, by oglądnął ze mną jakiś film. pada bez ducha. ale za to z kurami. ostatnio nie ze mną, ale obok mnie.


moja miejscowość nie jest małą mieściną, ale niestety już za małą, by mogła zatrzymać moich znajomych przed wyjazdem stąd. i znów wracający jak bumerang temat samotności, o którym kiedy indziej. wydaje mi się, że muszę ochłonąć zanim coś na ten temat napiszę. muszę przynajmniej starać się być obiektywna. a chcę temat poruszyć, by wydaje mi się, że nie tylko mnie on dotyczy.


tak czy siak: dziś generalnie o niczym. może z dobrą kawą i batonikiem czekoladowym w tle. czekolada, jako ostatnia deska ratunku.


 batoniki czekoladowe

 czekoladowe batoniki "samo dobro"


s k ł a d n i k i:

- herbatniki pełnoziarniste (kilka sztuk)
- 2 tabliczki czekolady gorzkiej (nim 70%)
- mieszanka studencka (orzechy wszelkiej maści,
rodzynki, suszona żurawina,
suszone śliwki, morele - co nam przyjdzie do głowy)

w y k o n a n i e :

- w kąpieli wodnej (w misce położonej na 
garnku z gotującą się wodą, której
miska nie może dotykać) roztapiamy czekoladę.
- zdejmujemy z garnka miskę i do czekolady
dodajemy nasze orzechy, suszone owoce
i połamane na większe kawałki herbatniki*.
- masę przekładamy do naczynia wyłożonego
folią spożywczą i wkładamy do lodówki
na kilka godzin, aż dobrze stężeje.
- wyciągamy blok z folii i kroimy na
prostokąty - jak batoniki.

* zasada jest taka, że herbatniki 
łamiemy, a nie kruszymy. nie
dodajemy "pyłu", jedynie całe kawałki,
które należy delikatnie wmieszać.
orzechy i owoce dodajemy do dość dużej
ilości, ale to od nas zależy, ile ich
chcemy. pamiętać należy, że jeśli będzie
ich za dużo, batoniki nie dadzą się
ładnie pokroić - będą się łamać (co widać
u mnie, z tym, że ja takie lubię;))

 batoniki czekoladowe


batoniki czekoladowe


batoniki czekoladowe


podpis

 

urodzinowo: mocno czekoladowe muffinki z gruszką

Udostępnij ten wpis:
jest 21:30.
cisza w całym mieszkaniu. eR poszedł do kumpla na mecz. mało romantycznie. mała Mysia-Gęsia śpi.
a ja przed laptopem z kieliszkiem białego wina. tego mi było trzeba.
no, to "najlepszego!", życzę sobie na te kolejne-z-rzędu-urodziny.

wróć: nie, to nie tak, że wszyscy się na mnie wypięli i teraz topię łzy samotności w tym winie. tylko dopiero teraz mogłam sobie na to pozwolić. na wino, nie na łzy.

dziwna rzecz, z tymi urodzinami. przecież tak naprawdę codziennie człowiek starzeje się o jeden dzień. kiedy ma urodziny nie starzeje się o rok, a zaledwie o jeden dzień. tylko, że to właśnie ten dzień zaczyna odliczać dni do kolejnych urodzin. niestety.

czy lubię urodziny? nie za bardzo. tylko się człowiek zdenerwuje, że "to jednak się starzejemy", chociaż na co dzień przecież czas dla nas stoi w miejscu: wciąż mamy te może już nie osiemnaście lat, ale dwadzieścia... dwa, powiedzmy. w końcu, czy nie na tyle się czujemy?
tylko inni wokoło się starzeją, dzieci rosną, a my odhaczamy kolejne dni, jakby nas to wcale do śmierci nie przybliżało.

urodzin nie lubię też dlatego, że właśnie wtedy człowiekowi zbiera się na takie rozważania i zamiast się cieszyć z mnogości życzeń od życzliwych mu ludzi, to dołuje się upływem czasu, a w głowie pojawiają się rozmyślania grobopodobne. zaraz potem startują myśli ostateczne: życie po życiu i te klimaty.

i jak tu polubić urodziny?
z drugiej strony, kiedy mąż zapomina o nich, to jednak tak głupio. w końcu tych dat w jego życiu nie ma aż tak wiele.
nevermind.

grunt, że przynajmniej mogę na te urodziny zapomnieć o wszelkich dietopodobnych postanowieniach i zjeść nawet dwie takie muffinki. wyjątkowe: mocno czekoladowe i wilgotne w środku z idealnie komponującą się gruszką.

muffinki czekoladowe z gruszką

/przepis zaczerpnięty stąd, ale nieco przeze mnie zmieniony/

muffinki czekoladowe z gruszką




s k ł a d n i k i  (na 12 babeczek):

- 110 g mąki
- 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1 łyżeczki kakaa
- 1/2 tabliczki gorzkiej czekolady (min 70%)
- 150 g masła
- 60 g cukru
- 80 ml śmietanki 30%
- 60 ml maślanki
- 2 jajka
- 1/3 łyżeczki soli
- 1 gruszka

w y k o n a n i e:

- nagrzać piekarnik do 180*C.
- pokroić gruszkę w kostkę (jeśli ma twardą skórkę - obrać)
- przesiać mąkę, kakao, proszek do pieczenia i wymieszać.
- dodać 1/2 łyżeczki soli i masło. wymieszać składniki palcami, jak kruszonkę - rozcierając masło
z sypkimi składnikami - sprawnie, by masło się nie roztopiło.
- dodać cukier i wmieszać go łyżką.
- w misce połączyć śmietankę, maślankę i jajka. roztrzepać trzepaczką, ale nie ubić.
- połączyć obie masy szybko i krótko - jedynie do połączenia się składników.
- masę rozłożyć do formy na muffinki (wypełnione papilotkami). do każdej wcisnąć kilka kostek gruszki.
posypać startą czekoladą (opcjonalnie).
- piec 25-30 min.


muffinki czekoladowe z gruszką

muffinki czekoladowe z gruszką


muffinki czekoladowe z gruszką


muffinki czekoladowe z gruszką




Z pamiętnika MM


refleksja na temat... tego, co w ciąży (nie)typowe: zachcianki i wstręty.


Jesteś w ciąży. Już to wiesz: wszystko na niebie i ziemi mówi ci o tym, na czele z czterema testami ciążowymi i ginekologiem. Ale ciało milczy. Gdzie te słynne objawy? Gdzie poranne mdłości i ciążowe zachcianki?


Może akurat jesteś w tej grupie kobiet, którym to właśnie ciało “oznajmiło”, że coś się święci. Ja należałam do tych, którym ciało zaledwie podpowiedziało. Dyskretnie, ale jednak był to konkret.


Tak czy inaczej, kiedy potwierdziło się, co miało potwierdzić, organizm na wszystkie ciążowe atrakcje kazał czekać do końca drugiego miesiąca.


I tak, z pierwszym dniem trzeciego miesiąca, sporządzając (jeszcze w łóżku) na kartce listę zakupów dla eR., przy wypisywaniu na niej mięsa mielonego do spaghetti, poczułam silne mdłości wraz z szybkim napływaniem do ust “ciepłej śliny” – niechybny znak, że w przeciągu kilku sekund absolutnie należy być już w toalecie.


Normalnie zapewne zastanawiałabym się, czy to nie myśl o mięsie wywołała mdłości. Ja jednak wiedziałam: zaczęło się.


Potem było tylko ciekawiej. Wbrew swojemu “biologicznemu budzikowi”, nie mogłam wstać nawet w południe. Tygodniami zajadałam się samym serem camembert (z mleka pasteryzowanego!), nie mogąc potem nawet o nim pomyśleć. Włączył mi się “chemio-radar”, który wykrywał w żywności wszelką dodaną chemię i inne paskudztwa, które miały “poprawić” a to kolor, a to konsystencję, a to w końcu – o, zgrozo! – smak. Odrzucało mnie na kilometr od pryskanych owoców czy nawet soków (czułam w nich głównie cukier i sok mocno rozcieńczony wodą), nie wspominając o takich produktach jak kostki rosołowe czy chipsy…


Nie zapomnę, jak nocując u siostry umówiłyśmy się na film. Zakupili z mężem świeżo wyciśnięty sok dla mnie, a dla siebie paczkę chipsów. Serowych. Zawsze były dla mnie najokrutniejszą przekąską: nie dość, że z zasady nie jadam chipsów, to jeszcze te są najintensywniej i najbardziej śmierdzące! Teraz jednak nie byłam w stanie siedzieć na kanapie koło tego, kto trzymał paczkę. “Przesiądź się”, mówię do siostry, “bo te chips, wybacz, ale śmierdzą rzygami…”. Dokładnie tak to wówczas ujęłam. Ona – jak to ona – w ogóle się nie przejęła porównaniem, tylko wybuchnęła szczerym śmiechem.


Poza tym wypijałam hektolitry świeżo wyciskanych soków, uprzednio wybłagując u eR. sokowirówkę*. Oczywiście rozcieńczałam je wodą, ale wolałam robić to sama, niż płacić za to producentom soków.


Ale najbardziej zdumiewał mnie mój węch. Wrażliwy, jak nigdy dotąd, wyczuwał wszystkie zapachy. Nie tylko te subtelne i ładne, ale – a może głównie – te odpychające, których normalnie nikt nie chce wyczuwać. Począwszy od butów w korytarzu, które wyczuwałam będąc w sypialni. Leżąc już w łóżku docierał do mnie zapach lodówki, którą eR. czasem z nudów krótko wietrzył – tak, by sprawdzić, czy może czegoś by nie zjadł. Przestałam robić zakupy, bo w nozdrza już od progu uderzał mnie zapach wielkich chłodziarek i zamrażarek, mieszaniny ludzkich zapachów i różnych perfum oraz czegoś pomiędzy surowym mięsem a słodyczami.


Z reguły szerokim łukiem omijałam regały ze słodyczami, bo śmierdziały starym tłuszczem. Podobnie było w działach z przekąskami (paluszki, orzeszki, krakersy i chipsy). Chętnie za to chadzałam do pobliskiej piekarni, której zapach mnie urzekał za każdym razem.


A w tak zwanym międzyczasie – szalały hormony. To płacz – to śmiech. Raz rozpierała energia, a raz leżałam jak dętka. Czasem wydawało mi się to bardzo naturalne: ten dowcip był przezabawny, ale jak się dłużej nad nim zastanowić… czy on mnie nie obraża? I nieszczęście gotowe.


Czytając o nietypowych oznakach w Internecie (a zapewniam, ze jest tam tego całe morze), można się dowiedzieć naprawdę zatrważających rzeczy. Chęć gryzienia gumy, jedzenia kredy, ziemi, lizania tynku, czy wdychanie zapachu markerów, to tylko niektóre i – wierzcie mi – naprawdę subtelne w porównaniu z niektórymi. I, naprawdę, czytając o nich nie miałam chęci na podobne dziwactwa, dopóki nie naszła mnie chęć na śledzie w occie…


Byliśmy z eR. zaproszeni na ostatkową imprezę do siostry. To właśnie wtedy poczułam, że MUSZĘ – oczywiście natychmiast – zaspokoić chęć zjedzenia śledzia w occie. A w domu nie było. Mój eR. zaproponował, że kupimy w drodze na imprezę. Miało to jednak nastąpić dopiero za 2 h. W sklepie cała się trzęsłam, żeby nie otworzyć słoika przy ludziach między regałami. U siostry szybko otwarłam i pochłonęłam z lubością jednego fileta (który w momencie zaspokoił moją potrzebę zjedzenia czegoś kwaśnego), wcześniej ledwie powstrzymując się przed wypiciem zalewy octowej…


Poza tym, muszę przyznać, że ciąża generalnie przebiegała książkowo (poza jednym incydentem, o który innym razem) wraz z podręcznikowymi objawami. Tak, jak z siostrą jesteśmy różne (ani z wyglądu ani z charakteru nie przypominamy siostry), tak i nasze ciąże różnie wyglądały. Ona, nie wiedziałaby, że jest w ciąży, gdyby w końcu brzuch jej nie urósł. Ja, od końca drugiego miesiąca nie byłam w stanie ani na moment o tym fakcie zapomnieć. Dzięki temu nasze dzieci także są skrajnie różne (przez wygląd po charakter jako noworodki i niemowlęta).


PS. A co Wasze ciało Wam mówiło? Czy może, jak mojej siostrze – niewiele?


__________________
* Pokładałam się po meblach, usiłując najwiarygodniej pokazać, jak bardzo umieram z pragnienia. Soków sklepowych przecież nie mogłam tknąć!


Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia