Matka Polka czy matka polska? Część I.

Udostępnij ten wpis:




[caption id="" align="aligncenter" width="357"] źródło: http://dpr.pomorskie.eu/pl/gpi/dzialalnosc_sieci/mama_moze_wszystko_bytow[/caption]


           Przyznajmy teraz wszem i wobec: stereotyp Matki Polki ciągnie się nam, mamami. Albo powinnam napisać: idzie przed nami. Wyprzedza nas o całe kilometry. Pierwszy jest przy mężu, szefie w pracy, u rodziców i teściów i nawet – o, zgrozo! – u naszych znajomych i przyjaciół. I walcz tu z nim, kiedy on zawsze jest pierwszy.


            Wychodzisz ze szpitala szczęśliwa (ewentualnie z lekkim baby blues, ale przecież urodziłaś, więc przynajmniej jesteś dumna). Mąż zabiera cię z dzieckiem jak łatwo tłukące się filiżanki do wcześniej nagrzanego auta i pierwszy rwie się do wszystkiego, dumny jak paw. Bo dziecko, bo dałaś radę, (u mnie: bo nie musiał tego oglądać), bo męki czekania w końcu się skończyły.


            Starasz się nie zwracać uwagi na niedomyte szklanki na suszarce – w końcu postarał się i umył, na chrzęszczący pod stopami piasek w przedpokoju – ale przynajmniej buty nie hulają po całym domu, czy na kurz, który zaczął pokrywać meble szarą mgiełką.


            Padasz ze zmęczenia i emocji, bo dziecko w nowym miejscu może nie być tak grzeczne jak w szpitalu, ale od razu zapowiadają się teściowie, rodzina i rodzeństwo (wymigałaś się od oględzin w szpitalu – wiemy, dlaczego – to teraz wszyscy na „hurra!” chcą oglądnąć Nowego). A w twojej głowie zapala się natychmiast mała żaróweczka: na jaką matkę, jaką żonę i kobietę wyjdę, jak w domu wszystko jest bardziej poprzesuwane w różne kąty niż posprzątane? Łazienka woła o pomstę do nieba, kosz na brudną bieliznę jest rzygający, nie mówiąc już twoich brudach ze szpitala. No tak, przydałoby się odkurzyć, ale Nowy śpi i lepiej niech tak zostanie, wiec chociaż trzeba pozamiatać. Zawirowało ci od tego w głowie – po porodzie masz jeszcze anemię, więc nie zaszalejesz. Zaczynasz zbierać myśli i wtedy czujesz to. Napływ pokarmu i zwiastun zbliżającego się dużymi krokami nawału mlecznego. I w tym momencie masz ochotę się rozpłakać.


            Płaczesz? Może. Ale i tak, pociągając nosem, zabierasz się za wszystko, jakbyś wróciła z wakacyjnego urlopu pełna energii i wigoru. Nawet misę z mokrym praniem chcesz sama dźwigać, póki mąż się nie zreflektuje, że „ej! Zwariowałaś?! Przecież jesteś zszyta”. Tak, dodatkowo twój mąż czasem bywa mało subtelny.


            Jeszcze myślami bywasz na własnym porodzie, a już musisz stanąć przy garach, żeby było co jeść następnego dnia. Myśląc, rzecz jasna, by nie dodać czegoś, czego nie możesz jeść. Przecież karmisz.


            A teraz na moment wyobraźmy sobie zupełnie inną sytuację. Wracasz ze szpitala. Co z tego, że mąż tylko odsunął graty, by było jak wnieść swobodnie dziecko do jego pokoiku, a w lodówce jest jedynie światło. Ty wracasz, skrajnie wyczerpana, nie wiesz prawie jak się nazywasz i masz święte prawo, by nie wpuścić gości aż nie okrzepniesz i – ewentualnie jak ci zależy na dobrym wrażeniu – aż nie odgruzujesz domu, co może zająć trochę czasu i tym samym odwlec wizyty. Możesz przyjąć gości w naprawdę brudnym mieszkaniu – jak się będą pchali drzwiami i oknami, uprzedzisz tylko, że wchodzą na własne ryzyko.


            Dlaczego więc tak się poddajemy temu wizerunkowi Ja-Mam-Wszystko-Tak-Jak-Trzeba Matki Polki? Kobiety, która – jak cyborg – potrafi ogarnąć to, co przeciętnemu człowiekowi nigdy by się nie udało: dom jest czysty, pranie na czas (poprasowane), zakupy zrobione, obiad ugotowany, dzieci czyste, zadbane, dopilnowane w kwestii zadań domowych i swoich jakiś domowych obowiązków, maż zadowolony (czemu mąż na końcu? To daje do myślenia…). Ale to jeszcze nic. Matka Polka wychowuje swoje dzieci, jest dla nich wzorem i przyjacielem w jednej osobie. Matka Polka = człowiek-niemożliwość. Niemożliwość? A jednak wszystkim chce pokazać dokoła, jak to ona, we własnej, jednej [sic!] osobie, wszystko to ogarnia. A, no i do tego jest szczęśliwa, spełniona, bo to poświęcenie i zaharowywanie się to dla niej życiowy cel. Czy Matka Polka może pracować, czy tylko oddaje się dzieciom? No, najlepiej gdyby pracowała. Dzieci – powiedzmy – do przedszkola, szkoły, młodsze z nianią (zaufaną!), a ona zasuwa do pracy. A po – nadrabia to, co inne mamy robią cały dzień, gdy są z maluchami w domu. To już nie jest cyborg. To robokop.


            Przejaskrawione? Niestety wydaje mi się, że w niewielkim tylko stopniu, bo matki często chcą być niezależne (taka nutka feminizmu), chcą robić coś dla siebie, ale kiedy rodzą dziecko, nagle wiele rzeczy staje się na drugim planie: dziecko jest najpierw. Jego dobro, rozwój itd. A potem dom, bo to jest najważniejsze środowisko malucha. A potem my. Gdzieś na szarym końcu, ale chcemy za wszelką cenę gdzieś upchnąć malutkie hobby, by nie zwariować do końca. Fajnie. No, jak się uprzeć, to i z sześć kaw da się radę wypić i ze wszystkim nadążać. Ale doba ma tylko 24 godziny i nigdy nie będzie miała więcej.


            Jak przekonują psychologowie na świecie nie ma odpowiednika „Matki Polki”. Dlaczego? Odpowiedź nie jest oczywista. Wiadomo jednak na pewno, że duży udział miała specyficzna historia naszego kraju w połączeniu z równie osobliwą mentalnością narodu polskiego. Determinacja w utrzymaniu odrębności narodowej przez ponad 120 lat niewoli i próby powstańcze pogrzebały wielu żołnierzy. A każdy z nich był dla kogoś synem, bratem, mężem, kochankiem, ojcem… Zamiast utrzymać rodzinę, walczył o wolność dla niej lub dla przyszłych pokoleń. W tym czasie kobieta stawała na głowie, by przeżyć do powrotu mężczyzn ważnych w jej życiu. Musiała sobie radzić. Nie pracowała zawodowo. Zawodowo była kobietą, żoną, matką… Kiedy czas wojny się skończył, kobiety nadal zajmowały się domem i dbały o to słynne ognisko domowe. Zawodowo, jak już zostało to napisane.


            Potwierdził to Adam Mickiewicz, nasz wieszcz narodowy. Dzięki niemu silna kobieta, która musi z dzieckiem przejść najtrudniejsze chwilę to właśnie Matka Polka („Do Matki Polki”, A. Mickiewicz, 1830). Chciał on jednak wówczas porównać matkę do ojczyzny – Polski, która przygotowując swoje dzieci (a konkretnie synów, których zawsze tym wieszczom najbardziej szkoda, ciekawe…) na wojnę miała przygotować nań Polaków. Wojna to cios dla matki i dla ojczyzny. Matka Polka, jako polska matka i jako matka-ojczyzna. A potem było z górki, bo nawiązywali do wspomnianego wiersza późniejsi poeci.


Więc czemu zawdzięczamy zjawisko matki, która jak nakręcona zajmuje się domem i rodziną wplatając w to ośmiogodzinną pracę zawodową? Wielu czynnikom. Przede wszystkim partnerstwo w związku. Po równo wszystkiego: pracy zawodowej i domu, wypoczynku i rodziny. Ale nie od dziś wiadomo, że równo oznacza, iż będą równi i równiejsi. W praktyce wygląda to tak, że i mężczyzna i kobieta pracują, a potem on odpoczywa, a kobieta zabiera się za prasowanie i obiad na następny dzień. Stawia nowe pranie i sprawdza, czy dzieci spakowane do szkoły. I to nie mężczyźni w swoim wygodnictwie zmusili kobiety, by robiły to, co „przecież zawsze, od wieków robiły”. To same kobiety przyzwyczaiły do tego swoich mężów. Oni może by nawet pomogli, ale kobiety ich nie dopuszczą. Same uczyniły się odpowiedzialne za sferę domu. Do tego stopnia, że jeśli mężczyzna odkurzy, ona go poprawi, bo „przyjadą teściowie i to ona będzie świeciła oczami”.


            Realnym znakiem, iż Matka Polka to nie tylko stereotyp, a wizerunek prawdziwej kobiety była budowa pomnika Matki Polki w Raciborzu, który miał uczcić śląskie matki, wychowujące swoje dzieci w duchu patriotyzmu. Przedstawia on dumnie i bez leku kroczącą kobietę z dzieckiem na ramieniu. Historia pomnika to jednak nie tylko projekt i budowa. Myślą inicjującą to przedsięwzięcie była pamięć po trzech powstaniach śląskich. Kobieta miała być ubrana w strój regionalny i trzymać trójkę dzieci. Niestety ówczesna władza (a był to rok 1971) nie wyraziła zgody. Pomysł został zmodyfikowany: kobieta o mocnych rysach i ociosanej budowie, w długiej, prostej sukni trzyma dziecko na ramieniu (znacznie od niej mniejsze) w sposób w jaki kobiety afrykańskie noszą dzbany na wodę. Czyli stereotyp nie jest już tylko stereotypem. Stał się symbolem. Narodowym, w dodatku.




[caption id="attachment_365" align="aligncenter" width="342"]źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pomnik_Matki_Polki_w_Raciborzu źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pomnik_Matki_Polki_w_Raciborzu[/caption]

            Myślę, że nie tylko Mickiewicza trzeba winić. Przecież nasze babcie, prababcie i tak dalej, były w domu i pracowały w polu. Dla nich nie wyjść za maż, nie mieć dzieci to był wstyd i hańba dla kobiety. Bogactwo było w dzieciach. A reszta zawsze się układała. Jakoś. I z minimalnymi tylko zmianami takie patrzenie na świat przechodziło z pokolenia na pokolenie. A w dobie Internetu, błyskawicznego postępu technicznego, medycznego itp. – kobiety nagle (tak, w perspektywie zmian, które zachodziły jeszcze w ubiegłym stuleciu, wszystko dzieje się tak szybko, że aż nagle) zechciały z tym zerwać. Nie całkiem, ale trochę chociaż. Z drugiej strony do końca życia rodziców, a mamę przede wszystkim, traktujemy jak wzór, szukamy w jej oczach dumy z nas. I ta dezaprobata, kiedy słucha o naszych planach, jak to chcemy coś zrobić tylko dla siebie sprawia, że czujemy się rozdarte. W związku z tym chcemy pogodzić bycie mamą na 100% z byciem pracownikiem na 100%. Później jeszcze kobieta chce być po prostu sobą, kobietą, człowiekiem, który ma prawo do własnych marzeń i realizacji ich też na 100%. Czyli 300% normy na dzień. Jak wspominałam: człowiek-niemożliwość. A jednak kobiety mówią: uprę się i dam radę. Tylko czy mamy czas cieszyć się rozwojem naszych małych pociech? Czy w ogóle dostrzegamy jak się rozwijają? I czy faktycznie cieszymy się tym naszym hobby, które realizujemy kosztem snu, z oczami na zapałkach?


            W niektórych większych miastach podobno odchodzi się całkiem od Matki Polki: teraz matka musi być nowoczesna. Nie, żeby pogodzić obie sfery na 100%. Najpierw jestem ja. Potem dom i dzieci. Bo przecież najpierw byłam sama, potem dopiero był mąż (od, powiedzmy jakiś kilku lat, więc stosunkowo niedługo), a dzieci to w ogóle „nowe” w moim życiu. Dlatego jeśli kobieta poświęca się domowi, to jest „kurą domową”, która ugrzęzła między deską do prasowania a smażącymi się kotletami. Zdziadziała, zapomniała co to dobra zabawa, nie malowała się od lat, bo też nie było po co: nie wychodził z domu. Takiej kobiecie mawia się z politowaniem, a może bardziej ze współczuciem: „To ty nic nie masz z życia, biedaczko!” Może nie aż tak, ale chyba zaczyna to w tę stronę zmierzać. Jak to Polacy: nie znamy umiaru. Ze skrajności wpadamy w drugą. I nie podjęłabym się oceny, która skrajność jest lepsza. Żadna nie jest dobra.


            c.d.n. ...

sok z polskich brzoskwiń - wspomnienia nie tylko upalnego lata

Udostępnij ten wpis:

tak, przypomniało mi się ubiegłoroczne lato. upalne, gorące, duszne, pełne muszek owocówek i moich ciążowych zachcianek, które głównie opierały się na zaspokajaniu pragnienia.


a nie było to łatwa sprawa. brzuch wielkości "przeszkadzającej w poruszaniu się", czwarty prysznic przed południem i wciąż zerkanie na termometr, czy temperatura rośnie. no i rosła. ale zazwyczaj zatrzymywała się litościwie na 23*C, gdyż domek nasz w cieniu i dlatego zawsze w letnie południe wszystko szczelnie u nas pozamykane, by nie wpuszczać upału w nasze progi. w ciąży upału nie lubimy.


to jednak jeszcze nic. kobietę w ciąży z jednej strony łatwo uszczęśliwić, kupując jej słoik ogórków czy śledzi w occie, ewentualnie opakowanie lodów i pozwolić zjeść jej całe.  z drugiej jednak strony, kiedy mówi: "chcę się napić soku" ma na myśli sok właśnie, a nie rozcieńczony z koncentratu, co ma "100% soku X" napisane (bo przecież znajdziemy tam tylko sok "iks", a nie sok "iks" z sokiem"igrek"). i tu zaczynają się schody. sok musi być. najlepiej jeszcze z określonego owocu.


"no, a skąd ci taki wytrzasnę?", zapytał eR., kiedy stwierdziłam, że koniecznie napiłabym się zestawu: jabłko, marchew, banan. i dodałam: "tylko nie myśl, że wypiję te kubusio-podobne-coś ze sklepu".


chwilę potem przeszukiwaliśmy sklepy internetowe w poszukiwaniu sokowirówki. a to dlatego, że po pierwsze z kobietą się nie ma co wykłócać i sprzeczać. ba! z nią się nawet nie dyskutuje. krzywe spojrzenie, różnica zdań, odmienne poglądy czy niespełnienie zachcianki to coś, czego hormony ciążowe nie lubią. niewiele im trzeba, by się wzburzyły i już płacz gotowy.


u mnie często smutne myśli potrafiły wywołać płacz z gatunku "koniec świata". przykładowo: wystarczyło, że miałam coś do załatwienia na mieście a potem jechać dawać korepetycje, wrócić koło 20.00 i nie miałam szansy zrobić obiadu. sama ta myśl potrafiła wywołać paraliżujący płacz.


fajnie było w ciąży, bo wszyscy ustępują (o ile widać po tobie - po mnie nie było widać do 7-miesiąca), odstępują smakołyki, bo "przecież jesteś w ciąży", wiec dla ciebie pierwsza malina tego lata czy ostatnia kulka raffaello z pudełka, pierwsza w kolejności na jedzenie podczas grilla i ostatnie wolne miejsce siedzące w autobusie (o, matko, przypomniałam sobie, jak źle znosiłam jazdę...).


ale teraz jest lepiej, bo w końcu dogadałam się z własnymi hormonami.


a dziś, w ramach wspomnienia o lecie, o ciąży i upałach, ale też na nadchodzące lato - polskie brzoskwinie w roli głównej. i sok. najprawdziwszy.

IMGP4439


składniki:

- brzoskwinie (ilość dowolna, im więcej, tym więcej soku).

wykonanie:

- brzoskwinie bez pestek (ale ze skórką, więc umyty) przerabiamy na sok w sokowirówce według instrukcji producenta naszego sprzętu.

a teraz cieszymy się cudownym, gęstym sokiem. ani mi się go teraz ważcie dosładzać!

IMGP4427

IMGP4425

IMGP4433

ja osobiście zawsze rozcieńczam. powiecie: no, hipokrytka. ale ja temu zaprzeczę. w kupnych sokach płacę dodatkowo za cukier (albo syrop glukozowo-fruktozowy, chociaż ten z owoców jest wystarczający) i wodę (i za to, że ktoś je dodał też), kiedy chcę sam sok. kiedy mam sam czysty sok, to teraz mogę go sobie sama rozcieńczyć i nie muszę za to płacić.

sok brzoskwiniowy

IMGP4438

 

podpis

odpocząć od smażonej ryby - gulasz rybny

Udostępnij ten wpis:
mysia śpi. śpij i ty.

ale nie mogę. boję się. czego? wilka złego. a gdzie on jest? za lasem...

no to idź spać.

a ja się buntuję. piąta kawa przed południem, ale mnie to jeszcze nie zastanawia. po powrocie do domu może nie zastałam stajni Augiasza, ale jednak z perspektywy weekendowej nieobecności w domu, kurz bardziej rzuca się w oczy. bardziej niż kawa, która już nie działa.

dziś ryba. inna, bo w gulaszu. jak ktoś, ja ja ma "do wyrzygania jeden krok" na myśl o smażeniu po raz n-ty ryby, polecam. czy "śmierdzi" rybą? cóż, u mnie w domu od zawsze jadało się ryby pod wieloma postaciami i ja ryby lubię, więc nie wiem, czy gulasz ma ten specyficzny zapach. jednak w domu nie znać, że ryba jest na obiad, a danie jest lekkie.

/przepis zainspirowany tym/

gulasz rbny


papier_1 - Kopia - Kopia (7) - Kopia papier_1 - Kopia - Kopia (8) - Kopia


gulasz rbny


gulasz rbny



 

Z pamiętnika MM

refleksja na temat... początku. 

Zapewne niejedna z nas zastanawiała się jak ten dzień będzie wyglądał, kiedy zobaczy słynne “dwie czerwone kreseczki”. Czy przez te kilka sekund mocniej zaświeci słońce, czy na niebie rozbłyśnie błyskawica, czy jednak będzie to bardzo ponury, szary a przy tym nijaki dzień? Miałaś się obudzić natchniona intuicją, że oto mały człowiek zaczyna się w tobie rozwijać? Mąż podczas testu miał cię trzymać z rękę albo z wyczekiwaniem czekał w salonie, chodząc nerwowo i obgryzając paznokcie?


Najczęściej jednak rzeczywistość daleka jest od realizacji naszych oczekiwań. Ja tego dnia obudziłam obudziłam się jakoś bez przekonania. Podreptałam do łazienki na pamięć i w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że przecież miałam zrobić test. Nie wiem, czego oczekiwałam po sobie w takiej chwili, nie przewidziałam swojego zachowania w wariancie “dwie czerwone kreseczki”, ale pamiętam ten skurcz w żołądku. Przecież chciałam być w ciąży. Może nie było oficjalnego “starania się”, ale jednak oboje z eR. wiedzieliśmy, co nam “groziło”. Miałam się cieszyć, tak? A tymczasem zdenerwowanie wzięło górę. Umownym znakiem z eR. miał być telefon. Jeśli przed 8 zadzwonię, to prawdopodobnie właśnie z taką wiadomością. Wypowiadając magiczne “jestem w ciąży” czułam się, jakbym właśnie wymawiała irracjonalne “jestem kosmitką”. “No to super”, usłyszałam po drugiej stronie. Czyżbym wyczuła jednak nutkę zdenerwowania? “Pogadamy jak wrócę”.

Wdech i wydech, wdech i wydech. Serce przestało łomotać, oddech się uspokoił, a ja wciąż czułam się dziwnie, jakbym pod przysięgą zeznała, że naprawdę któraś gałąź drzewa genealogicznego wybiega poza naszą planetę.

Nie, nie zostawiłam sobie “na wieczną pamiątkę” próbki moczu, dowodu na obecność rozwijającego się we mnie dzieciątka. Wydaje mi się to dużą przesadą.

Po południu do domu wrócił poddenerwowany eR. Dotknął mojego brzucha, jakby od wczorajszego wieczora nabrał mocy i mógł go porazić. Przytulił mnie i powiedział: “Bardzo się cieszę. Naprawdę”. A po chwili dodał, uważnie mi się przyglądając: “Rzeczywiście jakoś inaczej wyglądasz… Tak jakby trochę ci brzuch już urósł.”

Tej nocy nie było seksu. Hormony podpowiedziały mi, że powinnam się obrazić.

 

podpis

truskawkowe tiramisu. jakich mało.

Udostępnij ten wpis:

jeszcze o truskawkach porozmawiamy. temat świeżych truskawek jeszcze przed nami. czerwiec, ojciec polskich truskawek jeszcze śpi. gdzieś. jak niedźwiedź w zimie.


a przecież przebiśniegi, stokrotki i krokusy samą swoją obecnością wołają, że wiosna, że ciepły wiatr, że już bazie i ... pierwsze nieprzespane noce alergików cierpiących przez pierwsze pylące drzewa. tak, ja też jestem tym, który radośnie śpieszy do apteki, ciągnąc za sobą katar sienny.


kiedy skończy się to szaleństwo (dla mnie), przyjdzie czas na szaleństwo truskawkowe. tymczasem dla wszystkich ratujących się zimą mrożonymi truskawkami - przepis na bezbłędne truskawkowe tiramisu. bezalkoholowe i fantastycznie różowiutkie.


truskawkowe-tiramisu


papier_1 - Kopia - Kopia (9) - Kopia


/przepis inspirowany tym oto przepisem/


truskawkowe tiramisu


tiramisu truskawkowe


truskawkowe tiramisu


IMGP3121


truskawkowe-tiramisu


/niestety na koniec czekolady brakło, więc zastąpiłam je - ja w tradycyjnym Tiramisù - kakaem./


podpis



z pamiętnika MM (czyt.: Młodej Matki)

          refleksja na temat... kolek.
Kolka. Słowo o ogromnej sile rażenia. Na jego dźwięk, bledną twarze wszystkich świeżo upieczonych rodziców, którzy wówczas nerwowo przełykają ślinę.



Kolka. Pięć liter a tyle wymordowanych godzin z życia małego człowieka ale i jego rodziców. Niby nie choroba, a jednak rodzice, których dzieci doświadczyły tej przypadłości odsyłani są z gabinetu pediatrycznego z “krzyżykiem na drogę”. Przez innych natomiast poklepywani z współczuciem na twarzy, mówiącym tyle co: “Łączymy się w bólu…”.



Ja, rodzic bez doświadczenia i – na co dzień – sama z Jagódką, o kolce dowiedziałam się jeszcze w ciąży. Dziecko znajomej miało kolki, a obraz jaki rozpowszechniany był w moim małym miasteczku przedstawiał pokój pełen ciepłych pieluch, porozrzucanych butelek z wodą tudzież herbatką z kopru włoskiego i buteleczek po słynnym sabie* z wanienką pełną ciepłej wody na planie pierwszym. Dopiero w tle dostrzec można było umęczoną kobietę z workami pod oczami, w powyciąganych dresach i poklejonych od potu włosach, która walczy ze łzami w oczach z “nieznaną siłą” obecną w brzuszku niemowlęcia. Cały pokój tonął w rozdzierającym serca i uszy wrzasku.



Sama ta wizja zatrważała, więc modliłam się w duchu, by moje dziecko nie cierpiało. Urodziła się grzeczna Jagódka, śpiąca i jedząca na przemian. Mama mogła odpocząć.



Ale…



Nadeszła czwarta doba a z nią mrok wieczornych wrzasków. Żadnych stanów pośrednich: albo cisza albo wrzask niczym z zarzynanego prosięcia. Lulanie, noszenie, śpiewanie. Wszystko o widowiskowym charakterze i dodatkiem łez. Moich i Jagódki. Oczy na zapałkach i ból kręgosłupa. Koncerty kończyły się po kilku godzinach, najczęściej wtedy, kiedy dochodziłam do wniosku, że jeszcze minuta i odpadną mi ręce. I tak do końca trzeciego miesiąca. Dzień w dzień. Jagódka – mimo tak ujmującego spojrzenia – wieczorową porą przeobrażała się w kłębek bólu. I do tego te łzy jak grochy.



Rodzice “kolkowych dzieci” prześcigają się w wymyślaniu sposobów, które pomagają. A tak naprawdę nie ma uniwersalnego lekarstwa i metody. Niemowlęta, jak i dorośli, są różne. Jednych z przeziębienia wyciąga herbata z sokiem malinowym, ewentualnie ciepłe mleko z miodem, czosnkiem i masłem. A innemu tylko farmaceutyki. Z kolką jest tak samo. Jednym dzieciom wystarczy masaż, a inne, odporne na wszystkie domowe sposoby, będą wyły dopóki nie poda im się słynnego niemieckiego saba. Zgadnijcie, którym typem była Jagódka. Tym drugim, a jakże.



Jakim cudem nie zwariowałam wtedy? Do dziś stanowi to dla mnie niewiadomą. Podejrzewam jednak, że to dzięki odsieczy w postaci optymistycznie nastawionej teściowej. Przybyła i oderwała mi dziecko od piersi. A we mnie, oczywiście, coś się zbuntowało. Nastroszyłam się w sobie i zaczęłam udawać dzielną Matkę Polkę (która jest przecież absolutnie niezastąpiona!). Tymczasem, mimo wewnętrznej pokusy ciągłego zaglądania do kuchni czy sypialni, udało mi się zamknąć za sobą drzwi pokoju i włączyć telewizor. Teściowa przyjeżdżała potem jeszcze kilkukrotnie w czasie trwania tych kolek, a mój wewnętrzny żołnierz-matka dopuścił nawet możliwość wyjścia na zakupy. Początkowo robiłam je wciąż zerkając na zegarek (godziny karmienia) lub telefon (czy aby nie dzwonią z domu, że Mała szaleje) i to na wyścigi, jakbym co najmniej zostawiła coś na gazie. Potem, zabezpieczając się wkładkami, byłam w stanie nawet pójść do fryzjera. Wciąż przypominałam widmo, tym razem jednak miałam ładną fryzurę.




Pewna położna powiedziała mi następnego dnia po porodzie, że czasem pierwsze miesiące są gorsze niż sam poród. Wtedy tylko się uśmiechnęłam. Teraz bym tego nie zrobiła i z powagą przytaknęła. Miała kobita rację.




_________________

*sab – Sab Simplex, lek produkcji niemieckiej, niedostępny w Polsce (o ile mi wiadomo), z największą możliwą dawką simetikonu – substacji czynnej, która ułatwia usuwanie gazów z jelit. Słynny jest on dlatego, że wielu dzieciom dopiero ta dawka przynosi ulgę. Polskie leki zawierające tę substancję, mają jej mniej, dlatego nie zawsze są skuteczne.

batoniki - najlepsze na dzień kobiet.

Udostępnij ten wpis:
głowa mi pęka. pogoda z tym swoim niskim ciśnieniem wdziera się pod czaszkę. całe ciało woła: dać mi kawę.

a umysł odmawia. wielkopostne postanowienie "niepicia kawy" próbuję oszukać, pijąc tzw. cappuccino w proszku, które może i nawet pachnie orzechami, ale w smaku wyczuwa się posmak chemii, dzięki któremu kawę, mleko i orzechy sprowadzono do takiego stanu. bestialstwo i herezja.

moja mała J. posiadła kolejną umiejętność: drze gardło. dosłownie. i to tak, że jak ją słyszę to mnie samą już boli gardło. a ona się tylko uśmiecha. taki etap, ćwiczy gardło.

a tymczasem w kuchni panuje chaos a w całym domu lekki nieporządek uzbierany z całego tygodnia. czeka, aż się za niego wezmę. dziś, bo potem cztery dni z rzędu praca.

a na dzień kobiet... - przypomniałam sobie, że to jutro - będą batoniki. na dzień kobiet, a nie na urodziny eR, który ma je właśnie 8 marca. jak pech, to parami: "dlaczego mamy obchodzić dzień kobiet, skoro to też mój dzień?" - pyta. no właśnie dlatego batoniki będą tylko na dzień kobiet. o.

batoniki

/przepis inspirowany podanym przez p. Kasię Bosacką w programie Wiem, co jem/

batoniki

papier_1 - Kopia - Kopia (3)

papier_1 - Kopia - Kopia (4) - Kopia

batoniki

batoniki

batoniki

 

podpis

 

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia