Recenzja: SzlachetnySmak.pl (rerun)

Udostępnij ten wpis:
Szpital to nie miejsce na chorowanie, jak stwierdził Samuel Goldwyn. Ja od siebie mogę jeszcze dodać, że do chorowania w szpitalu trzeba mieć po prostu końskie zdrowie...

Aby nie wdawać się w szczegóły, o których już swego czasu pisałam na poprzednim blogu, wystarczy, że napiszę podsumowująco:

Po półtorej tygodnia, umordowana po szpitalu, wymęczona kilkugodzinnym czekaniem na wypis, lekko spuchnięta po zastrzykach nieco zatrzymujących wodę w organizmie, wróciłam do domu.

Wtedy postanowiłam właśnie nieco wyciszyć się z gotowaniem na rzecz herbaty. Tym razem miałam spróbować czegoś zupełnie nowego: Earl Gray, czarną „hiszpańską mandarynkę”, zieloną o smaku „kaktusa z żurawiną” i także zieloną o tajemniczej nazwie „uroki lasu”. Te cztery herbaty dostałam z internetowego sklepu SzlachetnySmak.pl. Wraz z nimi przyszła też kawa z Peru.

herbata8

W pierwszym dniu po powrocie ze szpitala brakowało mi prostej, szlachetnej, mocnej herbaty z charakterem. Byłam zmęczona słabą, pozbawioną smaku, lekko zabarwioną szpitalną herbatą, z której w końcu zrezygnowałam na dobre. Otworzyłam pudełeczko i wyciągnęłam opakowanie z przysłaną mi herbatą Earl Gray. Pomyślałam, że ten klasyczny i wyrazisty smak przywróci mnie do rzeczywistości.

herbata9

Zapach, jaki się unosił był zniewalający a przy tym intensywny. Zaciągnęłam się nim i zamknęłam oczy. Wszystko, czego mi było trzeba, to wygodnego krzesła i książki. Ten typ herbaty nie wymaga ognia w kominku i koca. Jest dostojny, jak angielska five o'clock. Wymaga spokojnego delektowania się smakiem, jaki daje Earl Gray. Upiłam pierwszy łyk. Porządna herbata nie może smakować gorzej niż pachnieć, pomyślałam sentencjonalnie. Smak był wyrazisty – jak zapach. I pachniał jak tylko może pachnieć herbata, którą pito w czasach „bostońskiego picia herbaty” (bywa też nazywane „bostońską herbatką” z ang. „The Boston Tea Party”) - w 1773 r. Oczywiście, wydarzenie to wcale nie wiązało się z piciem, a z utopieniem herbaty przez brytyjskich kolonistów w ramach buntu wobec nakładanych przez metropolię (Wielką Brytanię) podatków na... herbatę (The Tea Act) przypływającą do Stanów Zjednoczonych. Całe to zdarzenie mogłam sobie wyobrazić doskonale. Byłam przekonana, że właśnie Earl Gray mogło się wówczas pić.

 

***

Następnego dnia spadł śnieg. Biały puch pokrył drzewa i trawę w ogrodzie. Przez kilka godzin – zanim nie stopniał – było bardzo bajkowo i jasno. Wciąż senna zeszłam do kuchni w piżamie i postawiłam wodę w czajniku. Czekając aż się zagotuje zastanawiałam się, jaka kawa w taki poranek byłaby najlepsza. Mimo, iż pogoda nastrajała świątecznie a przez to leniwie, trzeba było powoli brać się do życia. Tym razem sięgnęłam na coś z owocową nutą. Wyjęłam zieloną herbatę, która wśród licznych właściwościach (oczyszczających, odmładzających, odchudzających...) ma też te łagodnie – ale długotrwale – pobudzające. Coś w sam raz dla mnie: zielona zatytułowana „Kaktus i żurawina”.

herbata6

Odczekałam, aż woda ostygnie do około 80*C i zalałam ¼ łyżeczki. Na „sucho” pachniała bardzo intensywnie kaktusowo. Obawiałam się jednak, że smak może być słabszy. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu, herbata okazała się naprawdę bardzo wyraźnie kaktusowa. Brakowało mi jedynie zapowiadanej nuty żurawiny. Gdzieś w tle minimalnie wyczuwałam jej lekką cierpkość. W gruncie rzeczy jednak była zbyt delikatna. Dlatego sięgnęłam po słoiczek własnoręcznie robionej konfitury i dodałam pół łyżeczki. Połączenie okazało się wyborne: lekko kwaskowe, orzeźwiające, a wszystko to na bazie zielonej herbaty. Piłam ją, obserwując biały ogród i płatki śniegu, które swobodnie leciały z nieba. Na dworze zima pełną parą, a w filiżance małe „ciepłe kraje”.

***

Środa już z samego rana rozczarowała mnie pogodą pt.: „środek listopada”. Deszcz, szare niebo i wiatr. Okropność. I wystarczyło, bym do kuchni weszła z zachmurzoną miną, zniechęcona do wszelkiej aktywności, nieważne czy ruchowej, czy umysłowej. I pewnie cały dzień przeplątałabym się w poszukiwaniu natchnienia do życia, gdyby nie mój odruch porannego picia herbaty. A co mi tam. Jak mam tak się przeturlać z kąta w kąt, to już lepiej siąść przy stole i wąchać świeży zapach mandarynek, pomyślałam. I wtedy przypomniałam sobie o „hiszpańskiej mandarynce”, którą dostałam od SzlachetnegoSmaku.pl.

herbata1

Włączyłam czajnik, a czekając aż woda się zagotuje, wąchałam egzotyczny zapach mandarynki. Wrzątkiem zalałam czarną herbatę, pachnącą słodką, hiszpańską mandarynką. Aromat jednak nie był tak intensywny, jak oczekiwałam, ale i tak najważniejszy był smak. Dałam się jej porządnie zaparzyć przykrywając spodeczkiem. Zniechęcona niemrawą pogodą usiadłam z „hiszpańską mandarynką” przy stole. Pociągnęłam duży łyk. Niestety oczekiwałam intensywnego smaku, którego nie było. Była nuta. Jednak moje rozczarowanie pod koniec picia, zmieniło się: zbyt intensywny smak mandarynki, mógłby przytłaczać, jak zbyt duża dawka wanilii. Delikatność smaku sprawiła, że za kilka godzin znów zaparzyłam ją sobie i piłam zagryzając cząstkami mandarynki. Było to idealne połączenie: nie ciastko, a właśnie ten owoc.

herbata2

Kolejny dzień rozpoczął się refleksją. Tydzień zbliżał się ku końcowi, a zaległości na uczelni (jednej i drugiej) nie maleją. Wręcz przeciwnie. Postanowiłam więc zrobić plan pracy. Zapowiadało się długie siedzenie nad książkami. To się kręgosłup ucieszy, pomyślałam ironicznie, głowa zresztą też... Teraz trzeba było przysiąść z rozbudzoną głową, więc wypiłam delikatną kawę z dużą ilością mleka i ruszyłam z kopyta. W południe jednak kręgosłup zaczął się domagać zmiany pozycji. Pomyślałam więc, że przejdę się do kuchni i zrobię sobie dobrą herbatę. Aby oczyścić głowę ze zmęczenia postawiłam na zieloną. Tym razem „uroki lasu”.

herbata4

Zapach miała nieziemski: intensywny, orzeźwiający i bajkowy. Pierwszym moim skojarzeniem były krasnoludki i cudownie kolorowy las pełen pełen dziko rosnących owoców – malutkich, ale bardzo aromatycznych. Odczekałam, aż zagotowana woda ostygnie i kiedy miałam około 80*C zaparzyłam herbatę. Zauważyłam, że jako jedyna miała całe liście, które w suche formie były zwinięte, dlatego dałam je tylko trzy. Do tego zauważyłam pływające cząstki poziomek, niebieskie płatki chabra i żółte, ale nieznanego mi pochodzenia. Ta forma wydała mi się bardzo elegancka: liście pięknie się rozwijają w czasie zaparzania i do tego te kolory sprawiały, że herbata wydawała się radosna. Po pierwszym łyku wiedziałam, że to będzie moja ulubiona herbata. Przed oczami stanęły mi soczyście zielone, bujne drzewa, wysokie paprocie... prawie poczułam charakterystyczny, wilgotny zapach jaki niesie każdy gaik. Brakowało mi tylko śpiewu ptaków. Herbata naprawdę smakuje lasem. Ale czuje się tylko to, co w nim najlepsze – uroki, więc nazwa jest bardzo adekwatna. Teraz, naładowana pozytywną energią mogłam wrócić do dalszej pracy. Z uśmiechem.

herbata3

I nadszedł piątek. Zimny i okropny. Zaparzyłam sobie najzwyklejszą herbatę i dolałam zrobionego przez babcię soku z malin. Po pierwszym łyku zrozumiałam, że dzień zacznę od telewizora pod kocem. Trudno. Dziś nie byłam w formie. Wyjątkowo wczesnym popołudniem mama wróciła z pracy. Też nie była dziś u szczytu swej formy, więc usiadłyśmy razem przy stole i patrzyłyśmy każda w swoją dal, lekko zawieszona. Po chwili poczułam, że to bezproduktywne "kiszenie się" należy przeobrazić w twórczą rozmowę. Wystarczyła tylko filiżanka dobrej kawy. Przecież SzlachentySmak.pl przysłał mi jeszcze kawę z Peru.

kawa

Mama entuzjastycznie przyjęła moją propozycję wspólnej chwili na kawę i niebawem obie krzątałyśmy się nieśpiesznie wokół ekspresu. Zapach zmielonych ziaren był jakby owocowy i nieco kwaskowaty, ale nie mogłam wyczuć tej nuty, która pozwoliłaby mi określić to precyzyjniej. Kiedy rozlałam kawę do filiżanek, postanowiłyśmy tym razem nie mieszać do tego mleka, by cieszyć się smakiem. Ten okazał się nie być bardzo intensywny, łagodny ale wyraźnie inny niż tak, którą pijam. Po kilku łykach obie z mamą doszłyśmy do wniosku, że ta niezidentyfikowana dotychczas nuta, to pomarańcza. I to też sprawia, że ma kwaskowaty posmak, ale nie jest kwaśna. Jest nienachalna i zwyczajnie smaczna. Nie spodziewałam się, że aż tak mi zasmakuje. Jednak nieprzyzwyczajona do picia czarnej kawy – zbyt gwałtownie skacze mi ciśnienie (a mam bardzo niskie) – sięgnęłam w końcu po odrobinę mleka. Kawa – co prawda – dalej była smaczna, ale już mniej odczuwałam ten charakterystyczny pomarańczowy odcień smaku kawy.

***

Niewątpliwie wszystkie herbaty, a także kawa umiliły mi czas „rekonwalescencji poszpitalnej” i sprawiły, że codziennie czekała na mnie mała niespodzianka: smak, który miałam odkryć zaparzając sobie jedną herbatę i na końcu kawę.

top_baner

 

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia