"Nie pytajcie dlaczego, ale normandzki krajobraz wydał mi się kwintesencją francuskości. Prawdziwe widoki, odgłosy i zapachy tego miejsca były nieporównywalnie bardziej konkretne i interesujące niż najlepszy montaż filmowy albo poświęcony Francji dwustronicowy fotoreportaż.
(...)
Nie było billboardów, a mijane przez nas co jakiś czas tynkowane, białoróżowe wille, do których wiodły wytworne, wysadzane drzewami alejki, wyglądały zabawnie i urokliwie."
Julia Child - „Moje życie we Francji”
chciałabym się pod tymi słowami móc podpisać, ale nie mogę. dlatego przytaczam je jako stuprocentowe odwzorowanie tego, co widziałam we Francji.
kiedy przyjeżdża się do kraju o tak bogatej kulturze i kuchni a zarazem tak silnej narodowej osobowości, nie można po tygodniu stwierdzić, iż się ją poznało. co najwyżej można pokusić się o stwierdzenie, że się zdążyło nią zauroczyć.
egzotyka na pełen etat. wszystko, począwszy od rytmu dnia, a na klimacie skończywszy, jest inne od tego, co znam. powietrze ma bardziej wyrazisty smak, słońce jest jakby jaśniejsze, a ludzie mogliby całe życie spędzić przy stole, rozmawiając i jedząc.
inne krowy, dają inne mleko, a inne kultury bakterii - inne jogurty. najdroższe wina są tańsze i smakują do wszystkich dań, które robi się we Francji. zupełnie, jakby dania te tworzono z myślą o winie.

Colmar - bardzo malownicze miasteczko
uderzył mnie stosunek Francuzów do ich tradycji. wiedziałam, że dla nich wszystko, co francuskie jest ponad tym, co ogólnoeuropejskie. jednak widziałam tym lekko przesadzony egoizm narodowy i lekką pychę (w tyle głowy słyszałam głosik, który podpowiadał, że przyczyną tego zjawiska jest także urażona duma: onegdaj to właśnie język francuski rządził światem i wg Francuzów nadal tak powinno być). okazuje się, że nie wszyscy tam mają takie niezdrowe podejście: większość z nich szanuje swoją tradycję. wyraża się to choćby w architekturze.
nie byłam jednak w całej Francji, a na
prowincji Burgundii. tutejsza architektura zależna jest od miejscowych architektów, którzy mają obowiązek sprawdzić, czy budynek będzie postawiony zgodnie z takimi jak widać poniżej zasadami.
"w całej Francji, we wszystkich regionach są tacy urzędnicy, którzy odpowiadają za
czystość tradycji", mówili z dumą. jak się okazało rygorystyczne zasady nie dotyczą wnętrza domu.


łąki i pastwiska - tam nic nie leży odłogiem. może rzeczywiście akurat przyjechałam tam, kiedy wszystko było w pełnym rozkwicie i zieleniło się, ale wrażenie jakie miałam było silne i nieodparte: taka wiosna (przechodząca w lato) w Polsce się nie zdarza.
i kiedy szłam tymi polami, miałam wrażenie, że wpadłam do butelki z francuskim winem. winnice wyglądały oszałamiająco, ale wino i ser wyczuwało się wszędzie. jakby pierwiastki tych dwóch symboli Francji trwale połączyły się z cząsteczkami powietrza.
"Raptem jadalnia wypełniła się cudownie przemieszanymi zapachami, które wydawały mi się znajome, choć nie umiałam ich nazwać. Pierwszy z nich był trochę cebulowy. - Szalotki - podpowiedział Paul - smażone w niewielkiej ilości świeżego masła („Co to są szalotki?” - zapytałam zakłopotana. „Zobaczysz” - odparł). Potem z kuchni doleciał ciepły, winny aromat, zapewne pysznego sosu, który zagęszczano na piecu przez odparowanie. Po nim powiew czegoś cierpkiego: sałata, którą mieszano w wielkiej, ceramicznej misie z cytryną, octem winnym, oliwą oraz paroma szczyptami soli i świeżo zmielonego pieprzu. Aż zaburczało mi w brzuchu."
Julia Child "Moje życie we Francji"
a przy stole Francja jest również fascynująca. kiedy zbliża się pora posiłku wszyscy schodzą się do jadalni, gdzie serwowano posiłki i rozmawiają przy winie. na stojąco. nie sposób przeczekać tę chwilę w samotności, gdzieś w kąciku sali. któryś z nich na pewno podejdzie. zapyta, czy nic nie boli (chodzi tu o troskę o zdrowie - psychiką ewidentnie sam chce się zająć). ale nawet gdyby bolało... to nieistotne. zrobi wszystko, by przestało - w pierwszej kolejności. w drugiej, zacznie zagadywać o wszystkim i o niczym - byle nastrój był pogodny.


kiedy po trzech kwadransach ktoś zarządzi, by usiąść, a stole już czeka wino: białe i czerwone. jest także woda, ale nie wolno próbować rozcieńczać nią wina, bo to grzech ciężki. najpierw wjedzie przystawka. coś prostego, z niewielkiej ilości składników najlepszej jakości, jak np świeże, dojrzałe pomidory pokrojone w plasterki ze świeżą, obficie poprószoną bazylią i oliwą z oliwek - po intensywnym smaku poznałam, że najprawdopodobniej extra vergine.
muszą minąć kolejne trzy kwadranse, by podano danie główne. najczęściej mięso (popularne we Francji czerwone z tych ichniejszych, tak różnych od naszych krów) w zawiesistym, gęstym i gładkim sosie, który w smaku był delikatny. I do tego warzywa przygotowane najczęściej na gorąco. raz pojawiła się sałata z sosem na bazie oliwy i ziół prowansalskich. ziemniaki we Francji pojawiają się jako osobna jarzyna. "jak ziemniaki, to już żadne inne warzywo", mówili. potem (3-4 kwadranse później) na stole pojawiał się deser: jogurt, mus owocowy, przepyszne ciastko, którego zdjęcie znajduje się poniżej, czy tarta owocowa.
no i wino. w zasadzie jest ono wszędzie. tak samo jak bagietka. półmisek z kawałkami pieczywa jest na stole zawsze. z moich obserwacji wynika, iż służy do "wytarcia" nią talerza z sosu. oczywiście zjada się ją. prawdopodobnie chodzi o to, by sery (masa różnych gatunków), które wchodzą na stół jako ostatnie, nie zmieszały się z resztkami obiadu - mogłyby nabrać innego smaku. zauważyłam jednak, iż wino z serem naprawdę bardzo dobrze współgra: są dla siebie wzajemnym uzupełnieniem - coś fantastycznego!
"No i spróbowałam mojej pierwszej prawdziwej bagietki - chrupiąca, rumiana skórka, a pod nią lekko gumowate, bladożółte wnętrze o dość luźnej konsystencji, z delikatnie pszenicznym, drożdżowym posmakiem i zapachem. Mniam, mniam!"
Julia Child "Moje życie we Francji"
nie wszystkim odpowiada styl jedzenia, jaki tam mają. w Polsce nauczeni jesteśmy, by zjeść i pójść dalej do swoich spraw. wspólny posiłek - zgoda, ale powinien mieć on swój rytm, gdyż czas spędzony na jedzeniu jest czasem straconym dla pracy. już w dzieciństwie się uczy, by patrzeć swojego talerza, nie rozmawiać, bo "się w brzuszku nie układa" lub "bo ci wystygnie".we Francji zdecydowanie jedzenie się celebruje. całe życie, największe wydarzenia to kuchnia i dogadzanie podniebieniom. dość dobrze prezentują się te różnice, kiedy porówna się jedzenie wciągu całego dnia.
Polacy jedzą konkretne, solidne śniadania. nie jedzą specjalnie tłusto, ale początek dnia wymaga sił, więc posiłek musi mieć sporo kalorii. I tak głównie pożywne kanapki z serem, szynką czy kiełbasą plus jakieś warzywo. ale także zjadamy płatki z mlekiem czy jajecznicę na boczku. wszystko zależy od upodobań. jednak to głównie dzieci jadają śniadania na słodko. dorośli głównie na słono. we Francji wszyscy jedzą bardzo niewielkie śniadania i na słodko: bagietka z dżemem, czy jakiś rogalik. i kawa. herbata (choćby była zwykła - czarna) jedynie, kiedy się ktoś źle czuje (dolegliwości żołądkowe). tak, jakby ich poranek był raczej lekki i niewymagający wysiłku. obiad natomiast jest szałowy we Francji i ciągnie się do samego popołudnia. u nas też jest obfity, lecz składa się z dwóch dań (od święta jest też deser) i wszystko zamyka się w godzinie (w niedzielę, powiedzmy, że trochę dłużej). a kolacja? zawsze to raczej kwestia przyzwyczajeń, lecz przywykło się mówić, że w Polsce raczej nie je się późno. wszystko dlatego, że organizm nie wypocznie dobrze, trawiąc przez sen. we Francji kolacje mają wymiar uczty. zawsze jest na ciepło i zawsze trwa do późnych godzin nocnych. przy stole, przy rozmowie i przy dobrej zabawie. zapytałam ich jak to znoszą. i te małe śniadania... "my jemy późno, ale za to rano nie jesteśmy głodni, jak wy", oto ich wytłumaczenie. takiego punktu widzenia nie znałam. ja jednak wolę, kiedy mój żołądek chociaż w nocy może odpocząć.
* * *
byłam zaproszona również na degustację win. wszystko było tak ekskluzywne i elitarne, że miałam poczucie znajdowania się nie na swoim miejscu. doświadczenie to jednak było cudowne. móc spróbować wina, za które (butelkę) należy zapłacić 200 €... ale jak degustować, to bynajmniej nie w kieliszkach...

A na pamiątkę do Polski przyjechały...

Musztarda z Dijon. Klasyczna, ostra, o lekko chrzanowym aromacie.

Cukierki - bardzo charakterystyczne dla Burgundii. O różnych smakach. U mnie - cytrynowe.
Wino oczywiście też przywiozłam. ale zapomniałam o zdjęciu - Bourgogne Pinot Noir. czerwone. bardzo dobre, lecz mocne, wytrawne.
W otoczeniu boskiego jedzenia, tylu wspaniałych restauracji i domowej kuchni — jak również przychylnej widowni w osobie mego męża — zaczęłam coraz częściej gotować. Późnym popołudniem wędrowałam wzdłuż nabrzeża od Chambre des Deputes do Notre Dame, zaglądałam do sklepików i wypytywałam o wszystko handlarzy. Przynosiłam do domu ostrygi i butelki Montlouis-Perle de la Touraine, a potem zaszywałam się w mojej cuisine na trzecim piętrze i pogwizdując przy piecu, próbowałam swoich sił w ambitnych przepisach, na przykład na cielęcinę z rzepą w specjalnym sosie.
Musiałam się jednak jeszcze wiele nauczyć, i to nie tylko o gotowaniu, lecz także o zakupach, jedzeniu i tych wszystkich nowych (przynajmniej dla mnie) potrawach."
Julia Child "Moje życie we Francji"