matczyzm. matka-ofiara.

Udostępnij ten wpis:
Urodziłam.
Wszyscy gratulują (ciekawe spostrzeżenie: przyjęło się gratulować ojcu, hm), ściskają, rozpływają się nad maleństwem, chcą rączkę pogłaskać i prawie piszczą, z zachwytu kiedy się poruszy.
Nierzadko proponują pomoc i wyręczają.
Jest pięknie.

To ważne, kiedy skołowana kobieta, skoncentrowana głównie na dziecku (w tle majaczy mąż, obiad i takie tam inne) walczy jeszcze z przemęczeniem, niewyspaniem i hormonami.

Ale kiedy okrzepnie, od razu pojawiają się pytania z gatunku: "to co teraz?", znajomi od czasu do czasu pytają "czym się zajmujesz, tak na co dzień?". A ja tylko poprawiam ich, że "nie czym, a kim".
Albo wprost pytają, "to gdzie pracujesz teraz?". A ja jakoś dziwnie zawstydzona odpowiadam, że aktualnie zajmuję się dzieckiem w domu. Cisza następująca po mojej odpowiedzi jest wymowna. A ja czuję się jeszcze gorzej niż w trakcie jej udzielania.

 bukiecik nosegay


 

Matka. To słowo pod każdym kątem brzmi tak samo. Na wskroś kojarzy się z poświęceniem, miłością i cierpieniem.

Tym razem napiszę o tym ostatnim.

Od matki się wymaga.
Perfekcji - na błędy nie ma tu miejsca, bo przecież to dziecko będzie ponosiło konsekwencje - w momencie urodzenia kobieta przestaje być człowiekiem, bo "errare humanum est", a tu nie ma słowa o

Matka generalnie powinna pracować i zarabiać, ale nie tak, żeby się zaharowywać. Ma robić, powiedzmy, karierę biurową. Tylko najczęściej matka pracująca goni jak nakręcona, by wypełnić obowiązki domowe. A kiedy uda jej się wszystko ogarnąć, a dziecko w końcu pójdzie spać, literalnie wręcz pada na twarz.

Dobrze więc, niech matka będzie w domu, spokojna, ostoja i opiekunka ogniska domowego, z miłością opiekuje się dzieckiem, dba o jego rozwój, chodzi na długie spacery, gotuje bajeczne obiady, a dom po prostu lśni. Kiedy mąż wraca z pracy jest cudowną żoną, bo przecież przez cały dzień czekała na ten moment.
Tylko, że tak naprawdę wszystkie obowiązki domowe pochłaniają mnóstwo czasu (nawet jeśli jest szczęściarą mającą w domu pralkę, zmywarkę czy inne roboty kuchenne), a ten zawarty w niewinnie brzmiącym sformułowaniu "zajmowanie się dzieckiem" jest najbardziej eksploatujący. Dlatego też kiedy wraca mąż, żona z mocno zaciśniętymi wargami (żeby nie powiedzieć czegoś, czego będzie żałować) podaje mu obiad, a potem wręcza wrzeszczącego bachora i zamyka się w łazience.

Żaden z kreowanych wzorców nie odpowiada realiom. Chyba dlatego mam alergię na matki-celebrytki. Nie dość, że nieprawdziwe, to krzywdzą przeciętną Kowalską z dzieckiem.

Jeśli taka pracuje, to (wersja babć i "ciotek-klotek") krzywdzi dziecko i dom jest zaniedbany, ale z drugiej strony (wersja feministycznych /bezdzietnych koleżanek) nie jest utrzymanką, wychodzi do ludzi i generalnie można z nią pogadać nie tylko o kupkach, piekuchach, wiecznych ulewaniach i kłopotach ze spaniem. Dobrze wygląda, bo dba o siebie.
Jeśli nie pracuje, to (wersja babć i "ciotek-klotek") dziecko ma szczęście. Matka zresztą też, bo widzi jak się rozwija. Matka niepracująca to jednak (wersja feministycznych /bezdzietnych koleżanek) nuda nad nudami. Wszystkie tematy obracają się wokół dzieci, domu, obiadu. Bo przecież taka matka nie ma życia towarzyskiego. Często przyjmuje się, że prostu nie chce się jej pracować. Jeśli może, całą odpowiedzialność za utrzymanie rodziny woli zwalić na męża. Sama pół dnia przesiaduje w sieci lub przed telewizorem. Czasem coś ugotuje czy posprząta, z przyzwoitości, "żeby nie było, że nic nie robię". Z czasem, wiadomo, traci motywację, by dbać o siebie. Przestaje ją obchodzić fryzura czy brak makijażu - w końcu to tylko spacer do parku 200 metrów od domu.

W sieci potępia się zarówno matkę "siedzącą w domu" jak i tę "pracującą".
Tej pierwszej przypisuje się oddanie, skrupulatne dbanie o domowe zacisze, smaczne, nienudne posiłki, zadbane i szczęśliwe dzieci, więc taka mama absolutnie nie powinna wychodzić do ludzi - nazywana jest wówczas "wyrodną matką", bo "jak ona może zostawić tak dziecko". Co z tego, że z ojcem lub babcią. Ale kiedy od rana do wieczora jest w domu, od razu ląduje do szuflady "kura domowa". Taka szuflada to koniec, kobieta przepadła na zawsze, zatrzymała się w rozwoju intelektualnym i zamiast iść naprzód, stoi w miejscu. Wróć: cofa się, głupieje wśród dziecięcych zabawek, książeczek cz bajek. A, no i oczywiście wciąż w tych swoich wyciągniętych dresach, wytartych kapciach, nieumalowana - teraz dla męża staje się "matką jego dzieci", a nie "kobietą/ miłością jego życia".

Ale w Internecie pełno też języka nienawiści posyłanego w kierunku mam, które pracują. Najczęściej na forach dotyczących rodzicielstwa. Tam głośno mówi się, co dla dziecka, matki i rodziny jest najlepsze: mama na pełen etat, rodząca naturalnie, długo karmiąca piersią, dbająca o formę, dietę eko dla całej rodziny itd. Na takich forach mamy pracujące nie są odbierane najlepiej. A kiedy cieszą się na powróc do pracy, zostają prawie oficjalnie potępione. Zostawiają przecież dzieci "obcym babom", w najlepszym wypadku babci, ale przecież wiadomo nie od dziś, że babcia ze swoimi średniowiecznymi zasadami na pewno nie uszanuje naszych próśb w wielu kwestiach dotyczących wychowania.

Cały ten wywód prowadzi nas do nowego niepokojącego zjawiska, które można obserwować nawet w każdym zakątku rozwiniętej cywilizacji. I nie tylko w Polsce. Wydaje się, że jest to trochę irytujący stereotyp. Tymczasem kobiety naprawdę czują się poniżane, oczerniane i publicznie szykanowane z powodu stylu życia, jaki zdecydowały się prowadzić po urodzeniu dziecka. Brytyjski psycholog rozwojowy i biolog dr Aric Sigman stwierdził, że uprzedzenia wobec matek przyjmują już formę uprzedzeń rasistowskich i seksistowskich. I niewiele się od nich różnią. A zjawisko to określił mianem "matczyzm" (ang. "motherism"). Sprawę, jak widać, potraktował bardzo serio.
Ja osobiście niejednokrotnie tłumacząc, co robię w życiu, czuję się paskudnie, kiedy mówię, że jestem w domu z dzieckiem. Robię wiele dla samorozwoju, ale czemu mam poczucie, że powinnam się z tego wytłumaczyć, że powinnam udowodnić, jak czaso- i pracochłonne jest bycie mamą na pełen etat. I zamiast być dumna, czuję się jak gorsza wersja siebie samej.

A czy Wy macie podobne doświadczenia? Krytykowania stylu życiu? A może uważacie, że to przesada...

8 komentarzy:

  1. Ja mam wszystko i wszystkich w nosie, każdy ma prawo robić co chce, wychowywac jak chce, żyć... a co inni o mnie sądzą to... naprawdę mało ważne...ważne abym ja się czuła dobrze sama ze sobą i tym co mnie otacza... "O"

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdroszczę w takim razie. Oczywiście masz rację: każdy powinien mieć nie tylko szansę, prawo i możliwość robienia tego, co chce i jak chce, ale człowiek jest istotą społeczną i zależy mu na akceptacji środowiska. Owszem, czasem ma to ostrą formę potępienia, a taka matka jest uzależniona od opinii tegoż, a czasem to tylko kąśliwe uwagi, które rozbijają się o skały - matkę o silnym poczuciu własnej wartości, mniej przejmującą się otoczeniem. Tylko często jest tak, że kobieta nie potrafi się czuć dobrze sama ze sobą i z tym co robi, kiedy widzi, że nie jest to aprobowane.
    Nie każdy ma taką odporność. Więcej: mało kto taką ma. A świeżo upieczona matka z tymi swoimi wahaniami hormonalnymi, niepewna własnych poczynań wobec dziecka, bardzo potrzebuje potwierdzenia akceptacji. A co dostaje? No właśnie.

    Dziękuję za głos w tej dyskusji ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się, bo i ja przy pierwszym dziecku byłam uzależniona od tego co inni powiedzą. Ciąża - przenoszona 2 tyg, poród- zakończony cesarką, potem walka o karmienie -które się skończyło niepowodzeniem, depresja i walka o siebie zmieniły mnie... nie warto się przejmować. Zycie jest za krótkie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Na pewno masz rację, że do wszystkiego dochodzi się później i samemu. Wiadomo, że są dużo ważniejsze rzeczy od opinii innych. Niemniej jednak na początku jest mega ciężko. Tak jak i Ty walczyłam od początku o karmienie (też guzik z tego wyszło), małą miała sławetne kolki przez bite 3 tyg. dzień w dzień. Albo raczej noc w noc. I wszyscy wokół doradzają, wiedzą lepiej. Nawet nie chcę wspominać mądrości typu: "ale ty jej nie noś, bo się przyzwyczai", na które człowiek ma ochotę odwarknąć: "jeden wieczór z małą, a ciekawa jestem po ilu sekundach będziesz ją nosić".

    Myślę jednak, że dystansu nabiorę dopiero przy kolejnym dziecku, które gdzieś tam w odległych planach majaczy. Póki co i tak wydaje mi się, że "nie świruję", jak niektóre mi znane mamy. Ale uporczywość ludzi w dawaniu do zrozumienia, że "jak to nie pracuję?!" mnie powala...

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie dobijały pytania "jak to nie karmisz?" Łzy natychmiast napływały i nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej niż "yyyy"
    ( nikt bardziej niż ja na świecie niechciał karmić swojego dziecia) teraz tez mi nie było dane ... ale wiesz co... po tym co przeszłam przy drugiej ciąży i porodzie to ja cieszyłam się że żyję... obecnie słyszę tylko to co chcę... resztę wypieram ;-)
    Polecam, choć trzeba się tego wyuczyc ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. U mnie raczej wymowne spojrzenia... Jasne, że na problemy patrzy się przez pryzmat własnego doświadczenia. Dlatego, jeśli przy drugiej ciąży miałaś potworne przejścia, to łatwiej mieć wszystkie uwagi gdzieś. Tak sądzę. Tak jak z odpornością na ból. Po porodzie nagle okazało się, że gorzej radzę sobie z permanentnym zmęczeniem niż z jakimś tam bólem :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Dla dziecka nie ma nic lepszego niż Matka w domu. Na opinię innych szkoda marnować cennej energii.

    OdpowiedzUsuń
  8. To prawda - opinia innych nie powinna mieć wpływu na nas. A jednak ma. Człowiek nie chce, a się przejmuje. Nawet robi po swojemu, a jednak zamartwia się krzywymi spojrzeniami, chrząkaniam z dezaprobatą czy słowami krytyki. Nabywanie rekiniej skóry, odpornej na tego typu ataki nie jest proste... Ale masz rację :)

    Dziękuję za komentarz!

    OdpowiedzUsuń

Sama Twoja obecność tu jest dla mnie cenna. A komentarz - tym cenniejszy. Dziękuję.

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia